Mógłbym powiedzieć, że był symbolem, jakimś ważnym znakiem od Opatrzności, gdyby nie to, że był również bliskim mi człowiekiem. Gdzież mi do jego legendy, sławy, wagi jego nazwiska, ale potrafił nie raz chwycić za telefon i zadzwonić do mnie po przeczytaniu któregoś z tekstów: „Turski, dzień dobry. Ładnie to napisałeś. Mądrze, odpowiednio. Chcę ci jeszcze tylko powiedzieć, że mógłbyś to rozwinąć…” I tu zaczynała się rozmowa o tym, co warto podkreślić, kompletnie wolna od zbędnego pouczania, czy mentorstwa.
Marian tłumaczył, że świat to rozumie tak, nie inaczej, a może lepiej, by wymagać od niego trochę więcej pamięci. Bo pamięć jest ważna. Lubił odwoływać się do Biblii, jak wtedy, w Ambasadzie Luksemburga, kiedy mówił o Hiobie.
Zastanawiał się nad tą biblijną figurą, odnosząc jego los do siebie. Też mam na sobie jego cień – mówił. I jak tłumaczył analogię? Nie przez zawiłe etyczne konstrukcje. Powiedział: „Miałem szczęście!” Nic więcej. A jednak było coś więcej. Ten, kto kierował jego losem, kto kieruje losami ludzi, uczynił go kimś równie ważnym jak Hiob. Został wybrany na Świadka i nigdy się temu wyborowi nie przeciwstawił. Był Świadkiem wobec całego świata, mądrym, godnym, pokornym, wolnym od nienawiści i chęci odwetu. Pełnym zrozumienia, choć nigdy wybaczenia. Bo wybaczyć Holokaust, nawet gdyby chciał, nie było w jego mocy.
Trudno nie uronić łzy po tym, jak odchodzi. Był człowiekiem wielu wymiarów, miał za sobą i niełaskawe chwile. Ale jak najlepsi bohaterowie wielkiej światowej epiki, odpracował je życiem i przesłaniem, które niósł światu.