Nie Syria i Ukraina, ale Wenezuela jest źródłem największej współczesnej fali migracji na świecie. Przed rządami Hugo Chaveza i Nicolasa Maduro uciekło do tej pory ponad 7 mln osób i ruch ten przybiera na sile. Mowa o kraju, który dwie dekady temu nie miał sobie równych w Ameryce Łacińskiej pod względem bogactwa. Zapewniały mu go największe rezerwy ropy na Ziemi. Dziś jednak za minimalną gwarantowaną pensję w sektorze publicznym można kupić jeden litr mleka, średnia emerytura odpowiada 4 dolarom miesięcznie, połowa ludności żyje w głębokiej nędzy, a inflacja (360 proc. w skali roku) jest najwyższa na świecie.
Czytaj więcej
Kryzys na południowej granicy i imigracja to jedne z najgorętszych kwestii tegorocznej kampanii prezydenckiej w USA.
Jeszcze niedawno przytłaczająca większość nielegalnych migrantów, która starała się sforsować Rio Grande, pochodziła z Meksyku. Jednak w ubiegłym roku blisko 400 tys. z nich wywodziło się właśnie z Wenezueli. Paradoksalnie to po części efekt polityki prezydenta Bidena. Po rosyjskiej inwazji na Ukrainę i odcięciu dostaw energii z Rosji Biały Dom zniósł większość sankcji na eksport ropy z Wenezueli w zamian za przeprowadzenie przez Maduro wolnych wyborów prezydenckich w tym roku. Wiadomo jednak, że swojej części kontraktu wenezuelski dyktator nie wypełni. W ten sposób ostatnia szansa na obalenie znienawidzonego reżimu zniknęła. Wielu Wenezuelczyków postanowiło więc porzucić wszystko i szukać szczęścia w USA.
Meksyk, największe źródło nielegalnej imigracji do USA
Wciąż największym źródłem nielegalnej emigracji do Ameryki pozostaje Meksyk. O ile jednak dekadę temu chodziło głównie o samotnych mężczyzn, o tyle dziś w niebezpieczną drogę przez Rio Grande wybierają się całe rodziny. Aż 88 proc. ankietowanych jako główną przyczynę podaje przestępczość. Populistyczny, lewicowy prezydent Andres Manuel Lopez Obrador (AMLO) zapowiedział po dojściu do władzy, że ureguluje problem wojny z gangami narkotykowymi nie „kulami”, ale „uściskiem dłoni”. W praktyce spowodowało to, że wiele prowincji kraju, jak Michoacan czy Guerrero, pozostaje teraz pod pełną kontrolą takich organizacji przestępczych jak Sinaloa. Łącznie zatrudniają one już blisko 200 tys. osób. Wypracowując gigantyczne zyski na przemycie do USA takich narkotyków jak fentanyl, są bez trudu w stanie skorumpować policję, wymiar sprawiedliwości, administrację. W zeszłym roku w starciach gangów zginęło blisko 35 tys. osób. Wielu Meksykanów woli w tej sytuacji szukać szczęścia w USA, tym bardziej że pod rządami AMLO kraj zagłębia się w marazmie gospodarczym, a niezależne instytucje państw są osłabiane.
Trzecim wielkim źródłem imigracji do Ameryki pozostaje tzw. trójkąt północny: Honduras, Gwatemala i Salwador. Tu kontrola wielkich latyfundiów przez garstkę bogaczy od lat była źródłem niezwykłej polaryzacji dochodów i nędzy znacznej części społeczeństwa. Do tego doszło nowe rozdanie kart w handlu narkotykowym: po położeniu kresu wieloletniej wojnie domowej w Kolumbii i przejęciu kontroli przez rząd w Bogocie nad krajem główna droga przemytu zaczęła prowadzić z jednej strony przez Ekwador, ale z drugiej – Amerykę Środkową. Region staje się też w coraz większym stopniu ofiarą zmian klimatycznych: gwałtowne huragany pozbawiają ludność często niewielkich dochodów. Do tego doszły narastające problemy z demokracją. Kilka tygodni temu tryumfalnie został wybrany na drugą kadencję prezydent Salwadoru Nayib Bukele, który sam nazywa siebie „najbardziej przyjaznym dyktatorem świata”. Sukces zawdzięcza bezwzględnej walce z gangami, która co prawda przywróciła przynajmniej na jakiś czas minimalne bezpieczeństwo, ale kosztem wtrącenia do więzienia często bez wyroków 1,7 proc. ludności. Bukele obalał też jedna po drugiej niezależne instytucje państwa. Jego autorytarny styl rządzenia zaczyna znajdować naśladowców w innych krajach Ameryki Łacińskiej, w tym u prezydenta Bernardo Arevalo w Gwatemali, Gustavo Petro w Kolumbii czy Javiera Mileia w Argentynie.