„Każda odrzucona osoba jest dzieckiem Boga" – pisał jeszcze we wtorek tuż przed rozpoczęciem debaty w izbie wyższej parlamentu papież. Ale senatorów nie przekonał. I następnego dnia konstatował ze smutkiem: „wszyscy żyjemy przede wszystkim dlatego, że ktoś chciał dla nas życia".
Zwycięstwo zwolenników legalnej aborcji było zdecydowane. Opowiedziało się za nią 38 senatorów przy 29 głosach przeciwnych i jednym wstrzymującym (w głosowaniu nie mógł wziąć udziału 90-letni były prezydent Carlos Menem, zwolennik utrzymania dotychczasowych przepisów: jest w śpiączce). Dwa tygodnie wcześniej jeszcze większe poparcie liberalizacja uzyskała w izbie niższej parlamentu.
Całą noc na placu w Buenos Aires, przy którym stoi budynek Kongresu, stał gęsty tłum. Ale podzielony na dwie części. Po jednej stronie „zielona fala" – złożony przede wszystkim z młodych kobiet ruch feministyczny. Po drugiej „niebiańscy" – Argentyńczycy wierni Kościołowi. Gdy wynik już był przesądzony, ci pierwsi zaczęli tańczyć, drudzy rozeszli się ze smutkiem.
Kraj podzielił się jednak nie tylko po linii pokoleniowej. O ile za zniesieniem zakazu aborcji było kosmopolityczne Buenos Aires, o tyle już nie prowincja, szczególnie na północy kraju.
Tę cywilizacyjną przepaść będzie teraz bardzo trudno zasypać. O jej głębi świadczy choćby debata w Senacie. – Gdy się rodziłam, kobiety były nikim. Nie miały prawa głosować, rozwodzić się, dziedziczyć, studiować. Teraz odzyskują godność – przekonywała 71-letnia Silvia Sapag.