Codziennie o godz. 18 biuro wywiesza plan pracy na następny dzień. Każdy musi się z nim zapoznać. Jest tam napisane, gdzie następnego dnia będzie praca (nazwa firmy, adres), godzina jej rozpoczęcia, czasem pojawia się opis, na czym ma ona polegać i jakieś dodatkowe uwagi.
Ta lista to centralna oś życia gastarbeiterów. Wieczorem pod biurem zbierał się spory tłumek i wtedy każdy sprawdzał, gdzie będzie pracował, ale też (oczywiście!), gdzie pracują inni. To decydowało o wygranej lub porażce. Zwycięstwo to oczywiście dobra praca, dramat – jeśli praca była ciężka lub nie było jej wcale. Niektórzy od razu wyjaśniali jakieś nieporozumienia lub interweniowali w biurze, jeśli coś im nie odpowiadało. Zadowolonych nie było, bo zawsze znalazło się coś, na co można było ponarzekać. Oczywiście wszystko głośno i na bieżąco komentowano. Obowiązujący strój – klapki lub adidasy i dres. Język konkretny i dosadny. Właściwie wszystkie stany faktyczne i emocjonalne były oddawane za pomocą kilku słów, powszechnie uznawanych za wulgarne. Co druga wymiana zdań kończy się sakramentalnym: „A w ogóle to mam na to wyj...". Tu wymieniało się też najświeższe plotki: kto gdzie pracuje/pracował, czy robota jest fajna czy niekoniecznie, gdzie są najlepsze stawki, kto wyjechał, albo właśnie planuje wyjazd...
Najgłośniej przeklinali ci, których na liście nie byłoalbo zostali przydzieleni do roboty uznawanej za wyjątkowo wredną. Oczywiście – nie ma pracy, nie ma pieniędzy. Pół biedy, jeśli okazywało się, że nie ma cię na liście jednego dnia. Jeśli na wolnym lądowałeś raz, drugi i trzeci, czasem kilka dni z rzędu, to był już duży kłopot, bo zamiast zarabiać, siedziałeś w domku, a życie kosztuje i to więcej niż w Polsce.
Jeśli jednak chciało się pracować, to nie było z tym problemu. Kwestia chęci i pomyślunku.
Przykład? W czwartek w sadzie dowiedzieliśmy się, że w piątek nie będzie co zbierać, więc mamy wolne. Było na tyle późno, że biuro już nas nie zaplanowało do innej pracy. Ci, z którymi pracowałem, klęli w żywy kamień – dopiero przyjechali, praca tylko w czwartek, a potem do niedzieli wolne. Ja od razu zgłosiłem koordynatorce, że jakby z nagła pojawiła się jakaś możliwość pracy, to jestem chętny. Ale spora grupa miała pracować przy sprzątaniu domków kempingowych. Poszedłem tam, na zbiórce się okazało, że kilka osób po prostu nie przyszło, więc wskoczyłem na ich miejsce, przytulając ładną dniówkę. Ekipa z sadu akurat tamtędy przechodziła, wołaliśmy ich do pracy, ale nie byli nią zainteresowani.
Innym razem nie było mnie ma liście przez trzy kolejne dni. Dramat, w domku dostanę szału. Zgłosiłem koordynatorce, że chętnie bym popracował, i już następnego ranka był telefon, że trzeba pojechać na robotę. Lepsza likwidacja plantacji fasoli niż siedzenie w domku. Nazajutrz faktycznie miałem wolne, ale i tak to była niedziela. A w poniedziałek znowu o 6 miałem telefon, że trzeba kogoś zastąpić. Czyli z trzech dni teoretycznie wolnych, został tylko jeden i to niedziela.
Lepiej z Holendrami niż z Polakami
Byłem w Holandii stosunkowo krótko, więc zależało mi, żeby godzin nałapać tak dużo, jak się da. Ci, którzy byli tam dłużej, zwykle tacy pazerni na pracę już nie są. Wolą mieć kilka dni wolnego, nawet czasem chętnie oddają swoją pracę innym.
W praktyce często, jadąc do pracy, nie wiedzieliśmy ani co będziemy robić, ani nawet jak długo. Kiedyś w nowym miejscu pracowaliśmy od 5 do 18.30 z przerwami, ale zdarzały się też dni, kiedy pracy jest tylko na 4 godziny. Długie dniówki to dużo godzin, a więc dobra wypłata. Względny poziom zadowolenia to 40–45 godzin pracy w tygodniu. Ci, którzy mieli znacznie mniej (np. ok. 30), narzekają na marną wypłatę, a podobno (nikt nie wiedział tego na pewno) powyżej 55 godzin (co się też zdarzało) jest wyższy podatek, więc nie opłaca się pracować. Przyzwoita tygodniówka to około 350 euro, poniżej 200 euro na tydzień to już słabo. Minimalna stawka godzinowa to nieco ponad 9,50 euro (dla tych powyżej 23. roku życia, młodsi dostawali 1 euro mniej), ale czasem było to grubo ponad 10 euro za godzinę.
Co tydzień dostajemy też rozliczenie. Zawsze był z tym problem i nieustanny temat rozmów wszystkich ze wszystkimi, a wniosek zawsze jeden: jesteśmy nieźle jeb... na kasie. Czasem uzasadniony, czasem nie. Rozliczenia były po holendersku, więc mało kto je rozumiał. Nie zgadzała się liczba godzin, inna kwota była do wypłaty, a inna faktycznie wpływała na konto, czasem wypłaty nie było wcale itd. Problem tym większy, że były też potrącenia: za domek i ubezpieczenie (ok. 100 euro tygodniowo), rozmaite podatki i inne (np. kary, mandaty drogowe itp.). Efekt – nikt nie był w stanie doliczyć się swoich pieniędzy. Stąd nieustanne pielgrzymki do biura, żeby to wyjaśniać. Był specjalny adres mailowy, na który kazały pisać koordynatorki, po czym dostawaliśmy odpowiedzi (o ile w ogóle były), żeby załatwiać to u... koordynatorek. Klasyczne błędne koło. Później okazało się zresztą, że o swoje pieniądze muszę się dopominać jeszcze długo po powrocie do kraju. Bez skutku.
Atmosfera pracy ze starszymi Polakami: nieufność, bardziej rywalizacja niż współpraca, ciągłe przepychanki, kto ma kogo słuchać. Pracuję przez dłuższy czas przy remoncie budynków gospodarczych ze starszym Polakiem. Uważa się za majstra najlepszego na świecie. Ni w ząb nie rozumie, co Holender do niego mówi, ale zanim ten skończył tłumaczyć, co mamy robić, on już wie lepiej i nie będzie go dłużej słuchał. A potem trzeba poprawiać. Ostatniego dnia Holendrzy nie wytrzymali i wywalili go z roboty: „Nie słucha, co się do niego mówi".
Jego monolog trwa później całą drogę powrotną na kemping, bite kilka godzin. Winni są wszyscy: firma, narzędzia, Holendrzy, organizacja pracy, bo on by zrobił to wszystko lepiej.
Innym razem pracowałem z grupą starszych Polaków przy czyszczeniu zbiorników wodnych. Pierwsza rzecz: gdzie postawić pompę. Trzeba więc ustalić, jak właściwie płynie w naturze woda – do góry czy w dół. Wymaga to długiej dyskusji i znacznej liczby papierosów. Panowie spędzali czas głównie na pogawędkach (brak wiedzy rekompensowała temperatura rozmowy) i paleniu, ale cały czas uważali, że ciężko harują („Jeb... tu jak murzyny").
Z młodymi pracowało się lepiej. Nawet jeśli byli to np. studenci, raczej nienawykli do pracy fizycznej, to braki w nogach i rękach nadrabiali inteligencją – szybciej rozumieli, co mają robić i potrafili lepiej zorganizować sobie pracę.
Holendrzy jako pracodawcy są w porządku. Nigdy nikt mnie nie popędza, nikt nie krzyczy, raczej są wyluzowani i przyjaźni. Polka, która nam pokazuje, jak obierać pory, każe robić to nam bardzo starannie i pieścimy się z każdym bardzo długo. W końcu przy taśmie staje Holender, właściciel tego bałaganu: dwa liście obcięte i pokazuje, że „nice", gotowe, zajęło mu to ułamek sekundy. Robię tak samo jak on i robota rusza z kopyta. Holendrzy w ogóle często z nami pracują. Jak w sadzie jest przerwa, to razem siedzimy, pijemy kawę, normalnie rozmawiamy. Dbają o dobrą atmosferę – prawie wszędzie jest radio i muzyka. Paprykę pakujemy przy disco polo, nawet kiedy czyścimy te zbiorniki na wodę, to Holender pyta od razu, czy chcemy radio.
Plus pracy w rolnictwie jest taki, że umożliwia stały dostęp do jedzenia. Czasem w firmie można było po prostu dostać warzywa czy owoce. Np. papryki musiały być zafoliowane po trzy sztuki. Jeśli maszyna zapakowała cztery, to do sklepu to już nie szło, ale można odłożyć na bok, a potem wziąć do domu. Za zgodą szefa. Każdy miał gdzieś coś odłożone (paprykę, ogórki, pomidory) – towar handlowo wybrakowany, ale do jedzenia jak najbardziej się nadawał. Był tam zresztą specjalny pojemnik z warzywami, które można było wziąć do domu.
Kiedyś po pracy w kurniku dostałem z kolegą po 30 jaj, co ma swoją wymierną wartość, zwłaszcza tam. Niektórzy, wracając z pracy ze swoimi zdobyczami, zahaczali o biuro – świeżymi warzywami czy owocami nikt nie pogardzi, a z ludźmi z firmy lepiej żyć dobrze, zwłaszcza że to oni o wielu rzeczach decydują. A później na kempingu trwa handel wymienny tą żywnością, która się przynosiło.
Z kolei w sadzie sytuacja nieco zabawna: Polacy zebrane własnoręcznie jabłka wkładają do skrzyń, na które naklejają nalepki „Zbierane w polskim sadzie".
Codziennie minimum flaszka
Oprócz pracy powinno być też jakieś życie, ale trudno nazwać je normalnym. Niektórzy siedzą tu od lat z przerwami, inni non stop przez kilka miesięcy, a niektórzy po prostu szybko chcą zarobić (np. studenci). Spotykam takich, którzy są tutaj, bo nie mają innego wyjścia – w Polsce, z różnych powodów, nie chcą lub nie mogą się pokazać. Harcerzy tu nie ma, raczej są tacy, których nie chciałoby się spotkać wieczorem na pustej ulicy. Z czterech osób naszej ekipy pracującej w sadzie przynajmniej dwie miały wyroki. Najmłodszy (pierwszego dnia w koszulce z płonącym meczetem i hasłem „Stop islamizacji Polski"), zaraz przy pierwszej okazji próbuje ukraść słuchawki w sklepie. Jesteśmy kumplami, razem pracujemy, ale już z pozostałą trójką staramy się nie zostawiać niczego cennego na wierzchu.
Robota fizyczna, więc raczej nie spotyka się osób mających jakieś wykształcenie. Jak Holandia długa i szeroka, słychać polskie przekleństwa i narzekania: pracy jest za dużo/nie ma co robić, jest za gorąco/za zimno i pada, stawki są za niskie... etc. Widać wyraźnie podział pokoleniowy: starsi, którzy pracę zaczynali w późnym PRL, są negatywnie nastawieni dosłownie do wszystkiego. Młodzi są bardziej wyluzowani i zadowoleni z życia, bo znają języki (powszechny w Holandii angielski) i są w stanie swobodnie dogadać się z miejscowymi, pożartować z nimi, pośmiać się. Lepiej rozumieją otaczający świat i mają z nimi wspólne tematy: muza i filmy wszędzie są takie same, towar w sklepach też.
Starsi języka nie znają (nawet na poziomie podstawowych słów), a świat tam jest dla nich obcy i wrogi, w którym każdy chce ich „wyj...". Nie znamy języka i nie jesteśmy w stanie się dogadać? „Niech się Holendrzy uczą polskiego". Młodzi holenderskie rozliczenie pensji wrzucają w translatora, starsi, nawet jeśli wiedzą, że tak można, nie potrafią tego zrobić. Winna jest oczywiście firma, bo im to blokuje. Nie potrafią się zalogować na swój profil – winna firma: „Nie chcą, żebyśmy mieli dostęp do rozliczeń". Jak się im pokaże, jak mają to robić – działa bez problemu. Wi-fi padło – znowu złośliwość firmy, która je zabrała... itd., itd.
Wszyscy bazują na tym, co słyszą od innych, nikt tego nie weryfikuje, nawet jeśli to kompletna bzdura i nie ma choćby pozoru prawdy. My i tak wszystko wiemy lepiej, jesteśmy najmądrzejsi, najpracowitsi, a reszta to debile (szmaty, pedały, downy etc., lista wyzwisk jest nieskończenie długa). Wyraźna jest też ich niechęć do innych narodowości („Jeb... dziś z pier.... Rumunami. Jak mnie jeden poganiał, to mu powiedziałem, że szybko to on się może zesrać"). Są za to bardzo czuli na punkcie własnej godności i bardzo chętnie podkreślają swoje (rzekome) przewagi nad wszystkim i wszystkimi. Najpopularniejsze opowieści, kto komu co powiedział, jak kogo „dojechał" lub mu doj...
Powszechna jest też niechęć do Holendrów, choć, jak dłużej porozmawiać i dopytać, to każdy raczej mówi, że był dobrze traktowany w pracy („ale jak pogadasz z ludźmi to ci każdy powie, że traktują nas jak szmaty").
Niektórzy z Polaków zachowują się, jakby praca była tylko pretekstem do tego, żeby urwać się z domu. Takie wakacje bez specjalnego nadzoru, gdzie nie trzeba się liczyć z żadnymi zasadami. Niektórym z tych, co są tu dłużej, praca raczej nie przeszkadza w codziennym życiu: pracowali tyle ile musieli, żeby zarobić na domek, ubezpieczenie, konserwę i piwo. Jakieś trzy dni w tygodniu.
Praca była legalna i mieliśmy pełne ubezpieczenie, ale dostanie się do lekarza zakrawało na cud. Zgłaszając np. chorobę i niezdolność do pracy, bardziej niż lekarza można było się spodziewać pracownika kempingu z alkomatem. Inna sprawa, że lepiej było nie chorować. Przeważała opinia, że wszyscy to symulanci, lekarz był na telefon, a na wszystkie choroby i urazy jedynym lekarstwem był paracetamol.
Byli tacy, którzy raczej nie trzeźwieli (również w pracy), w myśl obowiązująco hasła: „Codziennie minimum flaszka, żeby nie wpaść w nałóg". Poznałem bliżej człowieka, który pił wyłącznie piwo i nigdy nie widziałem, żeby pił cokolwiek innego, chyba że wódkę. Nie miał nawet chyba kubka, bo zawsze pił z puszki. W środku tygodnia, po przyjściu z pracy, pili piwo ze swoją kobietą niemal automatycznie, jedno po drugim, aż do spania. W weekend – popularna tu wódka Nasdrowje (z Niemiec, u dostawcy na kempingu 7 euro, czynne non stop). Standardowo zaczynali w piątek po południu, w sobotę po obudzeniu do 10 rano mieli już „rozpracowane" 0,7 i w ciągu dnia regularnie uzupełniali zapasy. Czasem kończyło się poważnymi awanturami, z rękoczynami i demolowaniem domku w środku nocy włącznie.
Pewnego dnia zabrałem się z nimi do miasta po wyjątkowo ciężkiej sobocie. On brudny, skacowany, w sklepie kupił najpotrzebniejsze artykuły: dziesięć puszek piwa i kawałek kurczaka na rosół. Dziwnym spojrzeniom Holendrów zupełnie się nie przejmował.
Czasem picie kończyło się tragicznie. Zaglądam na portal mojaholandia.nl i w tekście z 15 lipca br. czytam: „Tragiczny wypadek z udziałem Polaków. Trzy ofiary śmiertelne. Wśród ofiar śmiertelnych są dwaj mężczyźni z Polski, 22- i 54-latek, trzecia ofiara to 28-letni Rumun. (...) Czwarty pasażer to 22-letni mężczyzna również z Polski, został lekko ranny". Pamięć o tej tragedii na kempingu jest ciągle świeża. Wieść niesie, że jechali do pracy po zakończonej nad ranem imprezie, a prowadził ten, który najbardziej czuł się na siłach.
Zdarzały się w poniedziałek rano kontrole alkomatem wychodzących do pracy. Przyłapanym lub pijącym w pracy grozi natychmiastowy powrót do kraju. Teoretycznie. Na sąsiednim kempingu (10 minut pieszo) jest biuro innej agencji pracy, więc wyrzuceni z jednej meldowali się w drugiej i odwrotnie.
Piciu sprzyjała nuda, w wolny weekend nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić. Oczywiście „ogarniało" się najpotrzebniejsze rzeczy, czyli zakupy, jedzenie, pranie i sprzątanie, ale, biorąc pod uwagę warunki, była to kwestia dwóch – trzech godzin. Coś trzeba zrobić z resztą czasu. Czytanie to zajęcie tam nieznane, w malutkich telewizorach było kilka programów niemieckich lub holenderskich, więc nie dało się tego oglądać. Widywało się przed domkami pojedyncze anteny polskich telewizji cyfrowych. Internet działał średnio (lub wcale), więc po prostu nie było co robić. Ludzie spali cały dzień, pili, lub na przemian robili jedno i drugie. Właśnie kończyło się lato, więc kończył się również sezon biesiadowania przed domkami, grillowania i ludzie zamykali się w domkach. Wiadomo, że przy herbacie raczej się nie siedzi...
Nikt nie interesował się Polską
Specyfika Holandii jest taka, że przyciąga również miłośników innych, rozmaitych metod odurzania. Tu również była wyraźna różnica pokoleniowa: starsi woleli tradycyjną metodę w postaci alkoholu, młodsi sięgali po szerszy arsenał doznań. Stałe dostawy „witaminy A" i innych, podobnych substancji były szeroko reklamowane i dostępne, wyprawy do „kofików" też nie należały do rzadkości.
Pracowałem jakiś czas z młodym Holendrem, który już z samego rana, prowadząc służbowego busa skręcał sobie „blanta" (puszczając zupełnie kierownicę), później zaś na robocie też czuć było charakterystyczny zapach. W sadzie widok młodych, którzy przypalali między gruszami też nie należał do rzadkości i wcale nie dziwił.
Byli też tacy, którzy próbowali normalnie żyć. Uprawiali jogging, grali w piłkę nożną na pobliskim boisku, chodzili na ryby lub grzyby (których zbieranie jest w Holandii zabronione pod karą wysokich grzywien). Niektórzy załatwiali drobne geszefty: ci, co znali język, wyszukiwali na portalach ogłoszeniowych towary, które kupowali i odsprzedawali na kempingu lub przywozili do Polski: samochody, elektronarzędzia, elektronika, meble i inne sprzęty. Popularnym towarem były rowery: przydatne na miejscu (do poruszania się po kempingu, dojazdu do miasta i sklepów), ale też niektórzy zabierali je do kraju.
Regularnie co niedziela przyjeżdżał bus z polskimi towarami. Najpopularniejsze, po które zawsze ustawiała się kolejka, to: wódka, papierosy (bez jakiekolwiek banderoli 2,5 euro), piwo w puszce (popularne w Polsce, euro za sztukę) i chleb (2 euro). Pozostałe nie cieszyły się już takim zainteresowaniem.
Nikt kompletnie nie interesował się tym, co się dzieje w Polsce. Jedyne sprawy, które gdzieś tam się pojawiały w rozmowach, to mecze piłkarskiej reprezentacji (co automatycznie oznaczało większe zapotrzebowanie na gorzałę) oraz kurs euro. Czasem ktoś po pijaku przeklinał rząd i rządzących, ale raczej nie chodziło o tę obecną władzę, bardziej o każdą, po prostu klęło się ją, jakakolwiek by była, bo taka była powszechna maniera.
* * *
Byłem tam pięć tygodni. Nie nawiązałem znajomości, które chciałbym kontynuować. Zarobiłem więcej pieniędzy, niż się spodziewałem. Schudłem 8 kilo.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95