- Ludzie przychodzą do posła jak do Sądu Najwyższego – mówi Jolanta Szczypińska z PiS.
Pana Waldemara, na oko 55-latka, spotykamy w warszawskim biurze posła SLD Ryszarda Kalisza. Jego poważna mina kłóci się z otoczeniem - siedzi między rzuconą w kąt wielką, uśmiechniętą kukłą posła SLD a jego karykaturą zawieszoną na ścianie. Po wyrazie twarzy widać, że wciąż przeżywa rozmowę z posłem, na którą musiał czekać „tylko dwa dni". Pan Waldemar, ubrany w odświętny garnitur, drżącym głosem opowiada, jak Kalisz, z wykształcenia prawnik, w 17 minut wytłumaczył mu „chłopskim językiem", w jaki sposób ma na drugiej rozprawie walczyć z własnym rodzeństwem o swoją część majątku po zmarłych rodzicach.
Pierwszą rozprawę przegrał. Spadek to dla niego pod względem finansowym sprawa gardłowa. Sam nie ma adwokata, nie stać go na taki wydatek, ale te 17 minut wystarczyło, żeby był pewien, że wygraną ma w kieszeni.
Pan Waldemar jest jedną z tych osób, które przychodzą do posłów z problemami prawnymi zanim przegrają na dobre. Ale jest i mnóstwo takich, które przychodzą już po fakcie.
- Jestem postrzegany przez opinię publiczną jako osoba, do której ludzie zwracają się jak do ostatecznej instancji. Często piszą do mnie osoby, które przegrały sprawy we wszystkich instancjach i nie można im już w żaden sposób pomóc. Poseł w sprawach sądowych nic nie może przecież zrobić. Ale i tak mnóstwo ludzi uważa, że jestem wszechwładny, co jest oczywiście nieprawdą – kręci głową Kalisz.