– Dla mnie sztuka jest zawsze manifestacją naszego istnienia – mówił Jonasz Stern. I znajdowało to odbicie w całej jego twórczości. W jego grafikach i obrazach ważne były nie tylko nowoczesna forma i środki ekspresji, ale także filozofia, wyrastająca z doświadczeń życia. Widać to w obu częściach krakowskiej wystawy – pierwszej, obejmującej grafiki z cyklu „Getto lwowskie", i w drugiej z obrazami i asamblażami z abstrakcyjnymi krajobrazami, jak po wielkiej zagładzie, ze szczątkami wklejanych kości i rybich ości.
Na jego sztuce piętno odcisnęły przeżycia wojenne, kiedy trafił do lwowskiego getta. Dwukrotnie uszedł śmierci. W maju 1943 roku uciekł z transportu zagłady do Bełżca, ale wrócił do getta, bo nie miał się gdzie schronić. A na początku czerwca tego samego roku w czasie likwidacji lwowskiego getta znalazł się w transporcie wywożonych na rozstrzelanie. Podczas masowej egzekucji w Dolinie Janowskiej upadł tuż przed strzałem i został przygnieciony ciałami innych. Niemcy zamordowali wtedy prawie pięć tysięcy ludzi.
Nocą wygrzebał się spod trupów. Dzięki pomocy przypadkowych ludzi dotarł na Węgry i dwa lata przetrwał w Budapeszcie pod zmienionym nazwiskiem. W 1945 roku wrócił do Krakowa, z którym był związany od czasów studiów na ASP w latach 20.
Cykl drzeworytów „Getto lwowskie" wykonał w drugiej połowie lat 40., po powrocie do kraju. – Był to cykl nieprzeznaczony na żadną wystawę. Zrobił go, żeby przemyśleć i uwolnić się od traumatycznych zdarzeń – mówi Maria Anna Potocka, kuratorka obecnego pokazu.
Utrzymany w czerni i bieli poraża grozą realistycznych scen, zastygłych w ciszy, ale podszytych niemym krzykiem. Jest hołdem dla zamordowanych, wybrzmiewającym w MOCAK tym mocniej, że muzeum to sąsiaduje z dawną Fabryką Schindlera.