Właśnie mija dziesięć lat odkąd zacząłem współpracę z „Rzeczpospolitą”. Pisałem felietony, komentarze, artykuły. Zawsze z nadzieją, że choć nie jestem najmądrzejszy na świecie, jakąś zachowaną mikrocząstką mojego marnego intelektu i niemarnej uczciwości – tego czego doświadczyłem, co wiem o Polsce i świecie – podzielę się z czytelnikami. Być może ktoś, kto czyta moje felietony, odpowie rezonansem, weryfikując swoje poglądy. Z taką nadzieją i emocją pisałem, tocząc od czasu do czasu zaciekłe boje z redaktorami, którzy odeszli (lub nadal pozostają) by szargać moje nerwy i cenzurować to, co napisałem. Nie mam do nich żalu ani pretensji. „Każdy jest jaki jest” - jak mawia zaprzyjaźniony baca, każdy ma prawo widzieć sprawy inaczej niż ja. Drażniące jest to, że przez te dziesięć lat niewiele w Polsce się zmieniło, a jeżeli już – to na gorsze.
Cofnę się jeszcze o parę dekad. Wychowywałem się na gruzach Muranowa. Rzec by można – „w kwadracie wartowników”, co dobrze opisuje cytowany wers wiersza. Kwadracie ulic noszących nazwiska prosowieckich ideologów i zbrodniarzy: Marchlewskiego (dzisiaj Jana Pawła II), Świerczewskiego (aleja Solidarności), Nowotki (Andersa) i Stawek, które się uchowały, bo to był kiedyś teren bagienny, a wiadomo – bagno to bagno – zatem pasowało jak ulał. Wszystko pod czujnym okiem Dzierżyńskiego stojącego w spiżu pośrodku placu swojego własnego nazwiska, który partyjnych kolesi i zniewolonych Polaków nadzorował.
Czytaj więcej
Byliście zarozumiali i dumni, myśląc o sobie, że stanowicie intelektualną elitę dziennikarstwa polskiego, nie podejrzewając nawet, że jesteście tylko pionkami na szachownicy Adama Michnika, który dokonał pierwszego podziału polskiego społeczeństwa.
Nie wiedziałem wtedy, że jest to część większego kwadratu: układu politycznego i Układu Warszawskiego. Od wschodu ZSRR, zachodu i południa tzw. demoludy z murem na wszelki wypadek w Berlinie. Na północy zimny Bałtyk. Nie do przepłynięcia wpław. Potem wszystko runęło łącznie z murem i wydawało się nam, że szybkim krokiem wejdziemy na drogę do normalności. Czas udowodnił, że tylko tak nam sie wydawało. Mnie wydawało się, że czerpiąc soki z korzenia Solidarności, choćby w minimalnym stopniu przyczynię się nie tylko do poprawy jakości naszego życia, ale i przede wszystkim pisząc w opiniotwórczej, poważnej gazecie, wpłynę na refleksje moich czytelników. Że przeciwstawiając się narastającej hucpie władzy, jak za podziemnej „Solidarki” będę „trzymał drzwi”, by nie zdemolowała do końca ludzi: przekupstwem, kłamstwem, indoktrynacją. Jak człowiek witruwiański starałem się rozerwać ograniczające naszą wolność kwadraty z niewidocznymi wartownikami skrytymi w narożnikach politycznego establishmentu. Cynikami i hucpiarzami. Czy to mi się udało?
Mam wątpliwości, widząc jak wpychani jesteśmy na powrót w nowy kwadrat szowinizmu, wzajemnej, narastającej nienawiści – jak podzielono nasze społeczeństwo. Caryca Katarzyna zaciera w piekle łapki z radości. O tym marzyła. Do tego dążyła. I proszę. To dzieje się na naszych oczach. Najpierw tragedia smoleńska, porażająca, prawdziwa. Zamieniona na paliwo polityczne. Teraz druga flanka: manifestacje w obronie papieża. Niby manifestacje. De facto mobilizacja polityczna elektoratu. Wandale bezczeszczą pomniki doprawdy wielkiego Polaka.