Powstanie jak pole uprawne. Z dziećmi idziemy po śladach

Ze wspomnieniami o Powstaniu Warszawskim jest jak z prawdziwą czekoladą. Bardziej wytrawna i złożona niż słodka i łatwa. Ale kiedy przeczeka się momenty goryczy, ujawni się smak, którego nie znamy. Od czego więc zacząć taką rozmowę o powstaniu z dziećmi? Od spaceru.

Publikacja: 31.07.2024 23:59

Patrzymy na oddalający się praski brzeg i na tle łopoczącej polskiej flagi na burcie – pas zieleni.

Patrzymy na oddalający się praski brzeg i na tle łopoczącej polskiej flagi na burcie – pas zieleni. […] Nad drzewami wystaje stadion, a kadr domykają po obu stronach mosty, Poniatowskiego i kolejowy, zwany średnicowym. Hitlerowcy wysadzili je 13 września, kiedy do Pragi zbliżały się wojska radzieckie

Foto: m.A. Goworscy

W pierwszych dniach września 1939 r. przez Nowodwory, siedlisko między Bielskiem Podlaskim a Hajnówką, przechodzili polscy żołnierze. Jeden z oficerów potrzebował pomocy i Wiera Tymoszycka, tamtejsza gospodyni, zaprosiła go do domu. Po obiedzie, jak pisze Wojciech Konończuk we wstępie do zbioru listów Tymoszyckich, chory zaległ na tapczanie, a towarzyszący mu kolega, jak się okazało, „dyrektor fabryki czekolady Wedla”, rozgadał się. Uważał, że „wojna szybko się skończy”, i zaprosił na czekoladę do Warszawy Wierę oraz jej dzieci, trzynastoletniego Włodzimierza, zwanego Wową, i piętnastoletnią Zoję, czyli naszą nieżyjącą już babcię.

Jak bardzo mylił się Franciszek Whitehead, ów dyrektor Wedla. Kilka dni później został ranny i stracił nogę, Tymoszyckich bolszewicy wywieźli na Syberię, a wojna trwała niemal sześć lat. Mimo to los dążył do zrealizowania zaproszenia i po niemal pięciu latach przywiódł osiemnastoletniego wówczas Wowę na… wedlowski dach.

Czytaj więcej

Emocje w kolorze. Promocja albumu i plenerowa wystawa „Kolor Powstania 1944”

Jak to się stało? Na Syberii wcielono go do wojska i z 1. Brygadą Artylerii Armat w połowie września 1944 r. dotarł na warszawską Pragę. Jako zwiadowca został odkomenderowany na najwyższy budynek, którym okazała się fabryka czekolady przy ulicy Zamoyskiego, i stamtąd patrzył na płonące miasto. Ze wspomnień żołnierzy wiadomo, że był to czas, kiedy dowódcy powstania znów „mieli nadzieję”, że ich walka może zakończyć się sukcesem, jeśli tylko otrzymają odpowiednie wsparcie. Stało się inaczej.

Wowa, Wonka i Wedel

Nasze dzieci, czternastoletnia Zoja, dziesięcioletni Władek, siedmioletnia Marianka i pięcioletnia Ewusia, kiedy usłyszały tę historię, zawyrokowały: „jak z Willy Wonki”. Wonka to ekscentryczny i absolutnie fikcyjny założyciel czekoladowego imperium. Na podstawie książki Roalda Dahla „Charlie i fabryka czekolady” z 1964 r. powstało kilka filmów, ostatni w 2023 r. Autor powieści, Brytyjczyk norweskiego pochodzenia, był podczas II wojny światowej asem lotniczym RAF-u, a dopiero później stał się literatem.

Trudno porównywać życiorys Dahla z biografiami powstańców warszawskich, choć i jego historia została naznaczona piętnem wojny. Spośród siedemnastu młodych ludzi, rozpoczynających kurs pilotażu, był jednym z trzech, którzy przeżyli. Wielokrotnie ranny, jeszcze w czasie działań zbrojnych uznany za inwalidę.

Kto wie zatem, czy literatura Dahla – zwłaszcza dziecięca i młodzieżowa – nie była antidotum na traumę. Jak w filmie „Życie jest piękne” Roberta Benigniego, gdzie dorosły bohater, aby oszczędzić dziecku okrucieństw czasów żelaza i ognia, udaje, że wszystko to rodzaj zabawy.

Nie staraliśmy się więc prostować wyobrażeń naszej czwórki. Niech Wowa na dachu fabryki czekolady, z lornetką, karabinem i płonącą Warszawą na horyzoncie, pozostanie Wonką. Tym bardziej że przez film i całą otoczkę z nim związaną dzieci zaintrygowała też historia sprzed 80 lat. „Może zechcielibyście zaprosić nas na czekoladę – napisaliśmy do działu marketingu Wedla – i pozwolicie spojrzeć ze swojego dachu na zachodni brzeg, przez Wisłę”. Oczywiście wytłumaczyliśmy, że jako późni spadkobiercy Zoi i po części Wowy mamy malutkie, tyci, ale zawsze, prawo, by powołać się na słowa Whiteheada.

Pliszka – amfibia pamięci

Chciałoby się napisać: „Pliszka skakała po falach”, ale rejs tramwajem wodnym „Pliszka” z prawego na lewy brzeg, na wysokości mostu Poniatowskiego, to niemal spacerek. Byłby takim w zupełności, gdyby nie silnik, który przy dobijaniu i odbijaniu bulgocze, warczy i trzęsie. Choć kiedy stateczek odpłynie nieco, a kapitan zmniejszy obroty, to kilkuminutowa przeprawa staje się sceną jednej aktorki – Wisły. Przed łachą piachu w połowie rzeki zrywa się wietrzyk, marszczy powierzchnię wody, lekka bryza chłodzi w to gorące sobotnie przedpołudnie.

Czytaj więcej

Historia ukryta w broszce. Niemcy zwracają bliskim rzeczy osobiste

Patrzymy na oddalający się praski brzeg i na tle łopoczącej polskiej flagi na burcie – pas zieleni; obcokrajowcy zazdroszczą nam tego ekosystemu i przeklinają beton wzdłuż Sprewy czy Sekwany. A w polu widzenia ledwie trzy atrybuty wielkiego miasta. Nad drzewami wystaje stadion, a kadr domykają po obu stronach mosty, Poniatowskiego i kolejowy, zwany średnicowym. Hitlerowcy wysadzili je 13 września, kiedy do Pragi zbliżały się wojska radzieckie i polskie, więc Wowa musiał widzieć ich szkielety w rzece. Dostrzegłby i nas, bo drzewa były niższe i rzadsze; na zdjęciach z lat 30. w jednym szpalerze. Nie było również tej fantastycznej i nieocenionej gęstwiny, za to plaża, z małą architekturą, zajmowała drugie tyle co dziś.

Dla Niemców – strzelnica i wraz z lewobrzeżnymi umocnieniami, z francuskiego zwanymi tête de pont, wyzwanie dla szturmujących. Stalin używał tego jako argumentu m.in. podczas rozmowy ze Stanisławem Mikołajczykiem 9 sierpnia 1944 r. i przekonywał, że „brać Warszawu w łob”, frontalnie, oznaczałoby „zniszczyć miasto artylerią i ponieść niepotrzebne ofiary”.

Skądinąd wiadomo, że w drugiej połowie września stacjonujący na Pradze Sowieci nie mieli odpowiedniej liczby pocisków, żeby zagrozić Niemcom; każde z ok. 600 dział skierowanych na zachodni brzeg strzelało na dobę ledwie 20–25 razy. To zaś było konsekwencją decyzji politycznych. Za to Stalin obiecał przerzucać broń i organizować desanty. Ale naszego D-Day, odpowiednika lądowania w Normandii, nie było. Przeprowadzono kilka małych akcji i bodaj największą zorganizowano wieczorem 19 września właśnie z plaży, gdzie wsiadaliśmy do „Pliszki”. Strona radziecka straciła wtedy wszystkie z 48 amfibii, które miała w okolicy, oraz większość pontonów.

Pewnie i to mógł widzieć Wowa z dachu Wedla. Nam jednak nie udało się spojrzeć jego oczami. Mija kolejny dzień, a mail wysłany do fabryki czekolady – bez odpowiedzi.

Pod pomnikiem Powstania słuchamy Chopina

Gorąco, od betonowych, nasłonecznionych płyt bije żar, i dzieci niechętnie ustawiają się na placu Krasińskich przy pomniku Powstania Warszawskiego. Próbujemy opowiadać im o wydarzeniach sprzed 80 lat, ale słuchają jak w szkole, z obowiązku. Obok drepcze wycieczka Hiszpanów i Zoja, zapalona kibicka, myślami jest już na boiskach piłkarskich Euro 2024.

Walczymy o zainteresowanie naszych dzieci. Główna część monumentu, na podwyższeniu, bliżej gmachu sądu, jest osłonięta i trwają prace remontowe, więc skupiamy się na kompozycji oddalonej kilka metrów, przedstawiającej księdza i dwóch powstańców, z których jeden do pasa tkwi w kanale. To miało stać się przyczynkiem do rozmowy o kanałach właśnie, a nimi podczas poprzednich bytności w Muzeum Powstania Warszawskiego dzieci bardzo się interesowały. Ale teraz nie do końca się udaje. W cieniu brzozy jest chopinowska ławeczka i jej chłodne guziczki, uruchamiające mazurki i polonezy, wygrywają z powstańczymi dziejami.

Spoglądamy na kartkę z marszrutą – z czoła kapie na nią pot – czas na Małego Powstańca na Podwalu. Obok nasza adnotacja: „Uwaga! Jak podaje większość źródeł, dzieci nie walczyły z bronią” oraz cytat z autora pomnika Jerzego Jarnuszkiewicza, do którego dotarliśmy, przygotowując się do spaceru śladami Powstania. Czytamy na głos: 

„Prowadzę z samym sobą spór o tę rzeźbę. Zaraz po wojnie uległem sentymentalnej potrzebie spłacenia długu walczącym dzieciom, potem jednak zacząłem się wstydzić tej rzeczy. Wyrzucałem sobie, że – choć nieświadomie – dokonałem manipulacji na najbardziej intymnych uczuciach, zaniedbałem formę na rzecz treści, zrobiłem knota”.

A więc takiego chłopca nie było.

Exegi monumentum aere perennius…

Trzeba przejść Długą, skręcić w Kilińskiego i wychodzi się wprost na Małego Powstańca. Przystajemy, żeby Władek sprawdził, jak ciężkie jest ogniwo łańcucha od kotwicy przy katedrze polowej Wojska Polskiego. Trwa msza i najwyraźniej uczestniczy w niej establishment, bo obok limuzyny. Dzieci zachęcają się nawzajem, żeby któreś zapytało szoferów w białych koszulach, czy wieźli Kaczyńskiego.

Rozróba wisi w powietrzu, ale nieoczekiwanie uwagę przykuwa inna rodzina. Wpadli na ten sam pomysł. „Nawet maluchy – ojciec głaszcze syna po głowie – walczyły”. Dochodzimy pod pomnik i łowimy rozmowy. „Takie to były czasy złe, że…” – inny tata nie kończy zdania i wskazuje ośmio-, dziewięcioletniemu chłopcu żołnierzyka z brązu z karabinem na piersi i w niemieckim za dużym hełmie. Podchodzą nowi. „Walczyły z bronią” – mężczyźni mówią dzieciom, a towarzyszące im kobiety kiwają głowami. Słuchamy i jedni kończą opowieść na krótkiej konstatacji, inni dużo znają faktów i orientują się w dziejach.

„My możemy się wymądrzać – tłumaczymy naszej czwórce – przygotowaliśmy się, ale tydzień temu mówilibyśmy to samo”. Tu jednak kluczowe zdaje się co innego – nie to, że dzieci nie walczyły z bronią w powstaniu, a refleksja ogólna. Nasza historia, to, czego uczymy dzieci, i nierzadko to, co o przeszłości mówią dorośli dorosłym, to konstrukt, tworzony również przez pomniki czy książki. Dlatego taki sienkiewiczyzm to więcej niż literatura, to polskie postrzeganie historii, element tożsamości. „Półtorametrowa postać na cokole – wracamy do Małego Powstańca – a zmieniła wyobrażenia milionów”. Czy wystarczająco dobrze to tłumaczymy? Spoglądamy w ich oczy i mamy wątpliwości.

Traf chce, że zeszłej jesieni przy kamienicy na Starym Mieście, przy której strzeliliśmy ten wykład, w oknie na piętrze siedział kot. Władek miał balona minionka, sznurek był długi i synek pozwolił żółtemu stworkowi się wznieść. Kot zachował się jak w trzeciorzędnej komedii, wyskoczył pod sufit i zniknął w pokoju. Później synek chciał to powtórzyć i balon się wymsknął. Rozpaczał, kupiliśmy kolejny i znów wzleciał pod niebo. Teraz dzieci rozpoznały to miejsce i kiedy zakończyliśmy „refleksję ogólną”, zaczęły sobie opowiadać – nomen omen – historię z kotem i balonami.

Walczymy o zainteresowanie naszych dzieci. […] W cieniu brzozy jest chopinowska ławeczka i jej chłod

Walczymy o zainteresowanie naszych dzieci. […] W cieniu brzozy jest chopinowska ławeczka i jej chłodne guziczki, uruchamiające mazurki i polonezy, wygrywają z powstańczymi dziejami

m.A. Goworscy

Na Wojtusia z…

Jest stanowczo za gorąco i zastanawiamy się nad zrezygnowaniem z kilku punktów spaceru. Na później zostawiamy m.in. kamienicę przy Filtrowej 68, gdzie, czytamy w źródłach, „Tadeusz Bór-Komorowski wydał wstępną zgodę na rozpoczęcie powstania”. Nie pojedziemy też na Zieleniak, czyli targowisko Banacha przy ul. Grójeckiej. Tę destynację było najłatwiej nam skreślić.

Już przygotowując marszrutę, wahaliśmy się, czy pokazywać dzieciom to miejsce, a jeśli tak, czy opowiadać o roli, jaką odegrało podczas pacyfikacji Ochoty.

Za to Władek i Marianka upierają się, żeby obejrzeć miejsce, gdzie upamiętniono śmierć jedenastoletniego Wojtusia. Jego historia to przykład biografii dziecka, które jako żołnierz brało udział w powstaniu. Pokrótce: Wojtuś wstąpił na ochotnika do plutonu st. sierż. Jana Kretera „Grzesia” i jako łącznik o pseudonimie „Orzeł biały” podejmował się ryzykownych i niebezpiecznych zadań. 21 sierpnia biegł z meldunkiem i, jak się pisze najczęściej, dosięgła go kula niemieckiego snajpera. Po wojnie nie udało się odnaleźć ciała i dziś ma symboliczną mogiłę na Powązkach Wojskowych, a przy ulicy Lejba Pereca pod numerem 9, a więc tam, gdzie zginął, tablicę pamiątkową.

Upamiętnienie jest dziełem oddolnego ruchu i pewnie dlatego nie ma ścieżki, bo to wymagałoby inicjatywy właściciela okolicznego biurowca lub decyzji dzielnicowej administracji. Skaczemy więc po trawniku i w cieniu drzew spokojnie czytamy na głos inskrypcję i słowa autorstwa Romana Kołakowskiego piosenki „Orzeł biały”, poświęconej Wojtusiowi. Pod tablicą stoi kilka zniczy ze znaczkami grup kibicowskich i miś, który szczególnie zaintrygował najmłodszą Ewusię. Pluszak ma ubranko stylizowane na mundur współczesnego, pewnie amerykańskiego żołnierza.

Szkoda, myślimy, że nie ma czegoś i od innych organizacji, np. bliskich nam lewicowych czy socjaldemokratycznych. Czyżby zaniedbały pamięć o powstaniu, a może nie interesują się losem dzieci w historii Polski, bo zajmują ich „palące spory”? Z tą myślą odwracamy się, żeby iść dalej, i tu niespodzianka. Na skraju trawnika, przy fancy krągłych ławkach, kilku czarnoskórych mężczyzn. Patrzą to na nas, to na tablicę. Mijamy ich i jasnym się staje, że to klienci pobliskiej pralni samoobsługowej przyszli zobaczyć, co robimy.

Władek i Marianka upierają się, żeby obejrzeć miejsce, gdzie upamiętniono śmierć jedenastoletniego W

Władek i Marianka upierają się, żeby obejrzeć miejsce, gdzie upamiętniono śmierć jedenastoletniego Wojtusia. […] Po wojnie nie udało się odnaleźć ciała i dziś ma symboliczną mogiłę na Powązkach Wojskowych, a przy ulicy Lejba Pereca pod numerem 9, a więc tam, gdzie zginął – tablicę pamiątkową.

m.A. goworscy

Kamienie wołać będą

Muzeum Powstania Warszawskiego to obowiązkowy punkt spaceru, choć problem z parkowaniem okazał się tylko wprowadzeniem do dalszych niedogodności. Na pierwszy rzut oka – olbrzymia kolejka. Nie kupiliśmy biletów online, bo chcieliśmy skorzystać ze zniżki na Kartę Dużej Rodziny i w takim przypadku, czytamy na stronie muzeum, „bilety do nabycia w kasie”. A tam stania kwadrans, może dwa w słońcu.

Później ogonek już z biletami ustawia się dookoła budynku kasy i słyszymy: „jak nic godzina”. Prosimy dzieci, żeby poszły pod drzewa albo pochodziły same po terenie muzeum, ale nie chcą, ludzi jest za dużo. „Picia i lodów!”, skandują. Cóż więc robić? Decyzja prosta, przyjedziemy tu innym razem, a teraz „spadamy do sklepu i…”.

I to niech będzie naszym protipem także dla was. Powązki Wojskowe to jest to, i tam właśnie jedziemy.

Nie udało się nam zaparkować bezpośrednio pod cmentarzem, zatrzymaliśmy się przy ulicy Ficowskiego, poety oraz powstańca warszawskiego, i była okazja, żeby w drodze, w cieniu drzew, poczytać jego wiersze z telefonu. Później mapa przy wejściu na Powązki z oznaczonymi kwaterami powstańców. „Prowadźcie” – poleciliśmy starszakom i Zoja z Władkiem ruszyli przodem; przypominali grających w tropy. Oczywiście nekropolia to nie plac zabaw, trzeba było powściągać naszą czwórkę, ale spoglądaliśmy na innych odwiedzających, czy nie przeszkadzają im rozbiegane dzieci, i w ich twarzach widzieliśmy życzliwość, a nieraz i coś więcej.

Dzieci spotykają żywą historię

Tu popołudniowy skwar nie był tak dotkliwy, po drzewach skakały wiewiórki, towarzyszyły nam wrony siwe, sroki czy sójki, pachniało eterycznymi drzewami iglastymi. Dzieci dały się ponieść rytmom wyznaczanym przez architekturę nekropolii i jej przyrodę i same z siebie zatrzymywały się przy grobach, które je zaintrygowały.

Tak opowiedzieliśmy historię Jana Lityńskiego. Jego nagrobek przypomina łamiące się tafle lodu, które w rzeczy samej pękły pod nim, kiedy na Narwi ratował psa. Dalej Modzelewski – nagrobek jak znak wiktorii, w kształcie dłoni pokazującej V. Albo prosty sześcian Adama Hanuszkiewicza. Dlaczego tam jest napisane „Umarł Hanuszkiewicz. Będzie nudno w teatrze”? Nie wiedzieliśmy, że chciał, aby tak mówiono o nim po śmierci, za to opowiedzieliśmy dzieciom, że aktorzy w jego inscenizacji „Balladyny” wjechali na scenę na motorynkach Hondy. Zoja, która czytała już ten dramat w szkole, nie mogła uwierzyć w „takie rzeczy”.

No i w końcu kwatery powstańców warszawskich. Najczęściej to szpalery brzozowych krzyży. Najstarsza córeczka przerabiała na polskim także „Kamienie na szaniec” i naprawdę, nic nie naciągamy, krążyła między nimi swoim charakterystycznym marszobiegiem, zafascynowana żywą historią, na wyciągnięcie ręki, na dotknięcie tabliczki na krzyżu.

Dzieci dały się ponieść rytmom wyznaczanym przez architekturę nekropolii i jej przyrodę i same z sie

Dzieci dały się ponieść rytmom wyznaczanym przez architekturę nekropolii i jej przyrodę i same z siebie zatrzymywały się przy grobach, które je zaintrygowały

m.a. Goworscy

Szukała i znalazła „Zośkę”, „Alka”, „Rudego”, a nawet autora lektury Aleksandra Kamińskiego. Później sprawdzała w telefonie inne nazwiska i starała się je zapamiętać. Za nią pędziły Marianka i Ewusia, na dokładkę dołączyła wrona siwa, kracząc niemiłosiernie. Władek, nieco nadąsany, że to nie on jest tu odkrywcą, ruszył na własne poszukiwania i jak Wojski z „Pana Tadeusza”, co „zbierał muchomory”, natrafił na grobowiec… Bieruta.

Uprawiać to nie tylko pamiętać

Zbliżała się szesnasta i po pięciu godzinach, w tym prawie dwóch spędzonych na cmentarzu, wracamy. To był twórczy, przyjazny, rodzinny czas i jeszcze tego samego wieczora napisaliśmy na portalu społecznościowym:

„I wiecie, Powązki Wojskowe były dla dzieci najciekawszym, najmniej wymuszonym, najnaturalniejszym z miejsc pamięci w Warszawie”.

Ale nie to byłoby konkluzją spaceru, bo powyższe jest raczej sprawozdaniem z emocji wywołanych przez kontakt z czymś, co francuski historyk Pierre Nora nazywa żywą pamięcią. Niemniej to za mało, by wyciągać wnioski. Czekają nas za rok, dwa miejsca, w których teraz nie byliśmy albo z pewnych względów są dla dzieci jeszcze nie do obejrzenia i nie do opowiedzenia.

Czekają na nas i inne pomniki, stawiane niestety po to, żeby historię wyginać czy używać intencjonalnie. Trzeba przyjrzeć się naklejkom na samochodach i koszulkom z inskrypcją „1944 pamiętamy”. W końcu należy pytać o ofiarę cywilnych warszawiaków. A może to nie była ofiara, bo ta zakłada świadomą decyzję. W tym przypadku Hala Banacha, do której wrócimy, żeby spojrzeć na postaci kupujące „ziemniaczki młode”, będzie laboratorium słów. Zatem do konkluzji daleko. Na pewno jednak historię powstania będziemy „uprawiać” wspólnie z dziećmi i „razem z naszymi umarłymi”.

Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski

W pierwszych dniach września 1939 r. przez Nowodwory, siedlisko między Bielskiem Podlaskim a Hajnówką, przechodzili polscy żołnierze. Jeden z oficerów potrzebował pomocy i Wiera Tymoszycka, tamtejsza gospodyni, zaprosiła go do domu. Po obiedzie, jak pisze Wojciech Konończuk we wstępie do zbioru listów Tymoszyckich, chory zaległ na tapczanie, a towarzyszący mu kolega, jak się okazało, „dyrektor fabryki czekolady Wedla”, rozgadał się. Uważał, że „wojna szybko się skończy”, i zaprosił na czekoladę do Warszawy Wierę oraz jej dzieci, trzynastoletniego Włodzimierza, zwanego Wową, i piętnastoletnią Zoję, czyli naszą nieżyjącą już babcię.

Pozostało 97% artykułu
Powstanie Warszawskie
Rzeź Woli. Co dziś wiemy o tej zbrodni?
Powstanie Warszawskie
Kenkarta, proporczyk oraz historyczne opaski w Muzeum Powstania Warszawskiego
Powstanie Warszawskie
Powstanie, pamiętamy! Hołd w 80. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego
Powstanie Warszawskie
Maria Paszyńska: W powstaniu rozkwitły niemal wszystkie możliwe rodzaje bohaterstwa
Materiał Promocyjny
Europejczycy chcą ochrony klimatu, ale mają obawy o koszty
Powstanie Warszawskie
„Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach”. Symboliczne miejsca i przedmioty powstańcze