Tylko sześciu z 24 obecnych kadrowiczów było na mundialu w Rosji, który skończył się dla Hiszpanów już w 1/8 finału, po przegranym konkursie rzutów karnych z gospodarzami.
Tamta porażka miała być sygnałem do głębszych zmian, impulsem do nowego otwarcia, powodem, by raz na zawsze pożegnać się z tiki-taką, która stała się sztuką dla sztuki, czytelną dla rywali i nieprzynoszącą już efektów.
Kilku gwiazdorów (Andres Iniesta, Gerard Pique) rozstało się z reprezentacją, a wybrany na selekcjonera Luis Enrique miał przywrócić jej zwycięski gen. Budował drużynę po swojemu, eksperymentował, sprawdzał, na kogo może liczyć, a efektowne zwycięstwa w Lidze Narodów nad Chorwacją i Niemcami (po 6:0) oraz Ukrainą (4:0) dawały nadzieję, że zmierza w dobrym kierunku. Zniekształciły jednak prawdziwy obraz.
Płacz i gwizdy
Enrique prowadził reprezentację w 19 meczach, w dziesięciu Hiszpanie nie potrafili strzelić więcej niż jednego gola. Poniedziałkowe spotkanie ze Szwecją było już drugim z rzędu, w którym nie trafili do bramki, choć wymienili blisko tysiąc podań, a przy piłce utrzymywali się przez 85 proc. czasu! Dominowali na każdym polu, ale skandynawskiego muru skruszyć nie zdołali.
– Stworzyliśmy tak wiele okazji, że jestem pewien, iż gole przyjdą – mówi 18-letni pomocnik Barcelony Pedri. – Z dziesięciu takich meczów wygralibyśmy dziewięć – przekonuje obrońca Aymeric Laporte. Ale optymizmu piłkarzy nie podzielają ani kibice, ani prasa.