– To jest ten moment. Nie możemy dłużej utrzymywać naszego zaangażowania w Sahelu w dotychczasowej formie. Francja nie może zastępować tu władz państwowych – ogłosił kilka dni temu prezydent. Do końca czerwca, po konsultacjach z Amerykanami i krajami europejskimi, Pałac Elizejski poda dokładny kalendarz wycofywania wojsk i kształt sił, które się pojawią na ich miejscu.
Na początku 2013 r. François Hollande wysłał francuskich żołnierzy do obrony stolicy Mali Bamako przed nadciągającą kolumną dżihadystów. Ówczesna operacja Serval stopniowo przekształciła się w znacznie szerszą interwencję Barkhane, w którą jest dziś zaangażowanych przeszło 5 tys. Francuzów. Działania Paryża rozlały się też na sąsiednie kraje dawnego francuskiego imperium: Niger, Burkina Faso, Czad, Mauretanię. To większy od UE obszar 5 mln km kw. zamieszkany przez przeszło 40 mln osób.
Pułkownik Goita
Choć jednak operacja pochłania przeszło miliard euro rocznie (trzy czwarte budżetu Francji na interwencje zamorskie), jej efekt jest mizerny. Owszem, Francuzom udało się na początku odepchnąć dżihadystów na północ Mali, ale stamtąd zaczęli oni rozwijać swoją działalność na cały region. Jak grzyby po deszczu zaczęły też pojawiać nowe organizacje terrorystyczne, w tym Państwo Islamskie Wielkiej Sahary (ISGS), Nusrat-al-Islam, Al-Kaida Maghrebu. Tylko w zeszłym roku z ich rąk zginęło ponad 7 tys. osób, a ponad 2 mln osób żyje z dala od swoich domów.
Sukces islamistów bierze się z załamania gospodarczego regionu, skrajnej biedy i wycofania się władz państwowych z ogromnej części Sahelu, o czym wspomina Macron. Region dobiła pandemia, ale też ocieplenie klimatu: dość powiedzieć, że od upadku francuskiego imperium sześć dekad temu jezioro Czad zmniejszyło się o 90 proc. W regionie o bezprecedensowym przyroście naturalnym (zdaniem ONZ do 2050 r. będzie tu mieszkało 170 mln osób), ludzie masowo migrują, bo nie mają wody.