Po burzliwej dyskusji Sejm przyjął projekt powszechnego głosowania korespondencyjnego. Teraz znalazł się on w kontrolowanym przez opozycję Senacie. Dla obozu rządzącego wariant, w którym 10 lub 17 maja dochodzi do pierwszego na taką skalę powszechnego głosowania korespondencyjnego, jest dziś obowiązujący. Koalicja Obywatelska nazywa całą sytuację zamachem stanu, a pomysłowi sprzeciwiają się wszystkie partie opozycyjne, chociaż w różny sposób i z użyciem różnych argumentów.
Dowiedz się więcej: Dlaczego PiS zdecydował się na wybory korespondencyjne?
W PiS pomysły na wybory ewoluowały wraz z rozwojem sytuacji. Kluczowa jest i będzie rola ministra Szumowskiego, który po połowie kwietnia wyda swoją rekomendację. Jak wynika z naszych rozmów, istotny dla wprowadzenia w życie planu dotyczącego powszechnego głosowania korespondencyjnego był sprzeciw samorządowców, którzy pod koniec marca zaczęli deklarować, że nie będą organizować wyborów. Politycy PiS te deklaracje nazywają buntem i wskazują, że był to jeden z ważniejszych czynników w planie dotyczącym wyborów.
- Ja rozumiem, że prezydenci PO dzisiaj mówią to, żeby wesprzeć swoich kolegów w Sejmie, którzy próbują za wszelką cenę nie doprowadzić do wyborów, bo widzą, że ich kandydatka ma niewielkie szanse, żeby te wybory wygrać, bo jest słaba, bo ma fatalną kampanię wyborczą, bo nie jest w stanie do siebie przekonać Polaków - komentował we wtorek w TVN24 wicepremier Jacek Sasin.