Rz: Rolnicy, którzy w środę protestowali w Warszawie, tłumaczą, że na ulice wyprowadziła ich bieda. Na polskiej wsi jest aż tak źle?
Andrzej Kowalski: Polscy rolnicy nie mają powodów do zadowolenia, ale nie możemy mówić o dramacie. Wprawdzie w 2014 r. ich dochody zmalały o 5,7 proc. i są nadal niższe od tych, które osiągają farmerzy na zachodzie Europy. Jednak w latach 2003–2013 rosły szybciej niż średnia unijna, a w 2014 r. były o ponad 80 proc. wyższe niż w 2005. Oczekiwania, że zawsze będziemy mieli dobrą koniunkturę, są nierealistyczne.
Jak jest w innych krajach?
W ubiegłym roku dochody rolnicze poszły w górę tylko w ośmiu krajach UE. Głównie tam, gdzie w poprzednich latach malały. Nie brakuje też państw, w których spadki były znacznie głębsze niż w Polsce, np. w Finlandii dochody zmniejszyły się o ponad 20 proc. Nie słychać jednak, aby w innych krajach dochodziło do tak gwałtownych reakcji rolników jak w Polsce. Strajkujący widzą jedynie spadek cen skupu. Zapominają, że ostatnio staniały pasze, środki do produkcji roślin czy paliwo.
Protestujący domagają się pomocy dla producentów trzody chlewnej, którzy odczuwają negatywne skutki embarga na wieprzowinę. Można było uniknąć tego kryzysu?
Embargo odpowiada za kłopoty hodowców jedynie w niewielkim stopniu. Produkcja trzody jest w Polsce nieopłacalna od wielu lat. Winny jest przede wszystkim brak restrukturyzacji i modernizacji, które z powodzeniem przeszły inne branże. W efekcie mamy rozdrobnioną i nieefektywną produkcję. Średnio na jedno gospodarstwo w Polsce przypadają 42 sztuki trzody. Dla porównania, w Niemczech czy we Francji jest ich 500–700. Z kolei na Podlasiu, gdzie wystąpiły przypadki afrykańskiego pomoru świń i gdzie hodowcy narzekają najbardziej na pogorszenie sytuacji ekonomicznej, przeciętne gospodarstwo ma pięć świń. To działalność hobbystyczna, a nie biznesowa.