Marine Le Pen sprawę traktuje bardzo poważnie. Prawniczka z wykształcenia, od dziewięciu tygodni stawiała się w paryskim sądzie, gdzie toczył się proces w sprawie defraudacji przez francuską skrajną prawicę funduszy Parlamentu Europejskiego. Nie tylko sama starannie odpowiadała na zarzuty prokuratury, ale z uwagą słuchała też wystąpień każdego z pozostałych 24 oskarżonych, nieraz podpowiadając im, co mają powiedzieć, albo kwitując ich celne, jej zdaniem, riposty znaczącym „voilà!” (tak jest!).
Jednak od paru dni Le Pen zmieniła strategię. Uznała, że ani sąd, ani prokuratorzy nie grają czysto. I zaczęła jasno deklarować, że chodzi im tylko o jedno: pozbawienie jej możliwości udziału w wyborach prezydenckich w maju 2027 roku.
Czytaj więcej
Nowy rząd nie może przetrwać bez wsparcia skrajnej prawicy. Marine Le Pen stawia twarde warunki, które mają ją zaprowadzić do Pałacu Elizejskiego w 2027 roku.
W środę późnym wieczorem podejrzenia liderki się potwierdziły. Prokuratorzy Nicolas Barret i Louise Neyton zażądali bardzo surowych kar wobec Le Pen. Chcą, aby została skazana na pięć lat więzienia, w tym dwa w zawieszeniu, a być może dwa razy dłużej, jeśli sąd uwzględni jej rolę jako szefowej organizacji zaufania publicznego. Dodatkowo miałaby ona zapłacić 300 tys. euro (1 mln euro w razie uznania okoliczności obciążających przez sąd). Najważniejszy jest jednak postulat, aby Le Pen przez pięć lat nie mogła sprawować funkcji politycznych.
– W tym wszystkim chodzi tylko o jedno: aby pozbawić 11 mln Francuzów (głosujących na ZN w wyborach parlamentarnych w lipcu) prawa do poparcia swojego kandydata – oświadczyła, wychodząc z sądu, Marine Le Pen.