Tunezja, najmniejszy kraj w Afryce Północnej, jeszcze niedawno był wzorem demokracji, pluralizmu i aktywności społeczeństwa obywatelskiego w świecie arabskim. To tam kilkanaście lat temu zaczęły się bunty, zwane rewolucjami arabskimi, albo arabską wiosną. Tam po obaleniu w styczniu 2011 r. dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego powstawały wielopartyjne rządy, ugrupowania od lewicy po islamistów wykuwały kompromisy w parlamencie.
Nie udało się jednak spełnić nadziei buntowników na poprawę standardu życia, na odpowiednią pracę dla absolwentów szkół, którzy byli najbardziej aktywni w czasie rewolucji z przełomu 2010 i 2011 roku. Nie zniknęły korupcja i nepotyzm.
Czytaj więcej
Prezydent Saied będzie miał większe uprawnienia niż obalony w 2011 r. dyktator. Uzyskał je w wyniku referendum, zbojkotowanego przez znaczną część partii.
Na fali niezadowolenia społecznego do władzy doszedł pięć lat temu Kais Saied. Jego prezydentura to ograniczanie roli parlamentu. Najpierw go zawiesił, a nowy powstał w 2023 roku po zbojkotowanych przez prawie wszystkie partie wyborach, w których była dramatycznie niska frekwencja - 11 proc.. Czyli nie ma w nim realnej opozycji.
Czy Tunezja pod rządami Kaisa Saieda to dyktatura?
- To w zasadzie powrót do epoki Ben Alego. Aresztowania pod wyssanymi z palca zarzutami, torturowanie w więzieniu. Ludzie są zastraszani, by się nie wypowiadali. Dochodzi do ataków na dziennikarzy, są zamykani w więzieniach za krytykę prezydenta, albo, co niedawno spotkało reporterkę, za krytykę porozumienia z UE [o powstrzymywaniu imigrantów, którzy chcieliby się przedostać na drugą stronę Morza Śródziemnego, w zamian za wsparcie finansowe dla Tunezji - red.]. Aresztowani są też sędziowie. Ten, kto stanowi wyzwanie, trafia za kraty. To forma dyktatury - mówi „Rzeczpospolitej” Tarek Megerisi, londyński ekspert think tanku European Council on Foreign Relations (ECFR).