Decyzja Billa Clintona o poszerzeniu NATO przesądziła o tym, że Polska jest dziś częścią Zachodu. Kiedy ją podjął?
Już styczniu 1994 r. Clinton złożył w Pradze deklarację, że „rozszerzenie NATO to nie jest kwestia »czy«, ale »kiedy« i »jak«”. Wtedy jednak kierował się głównie chęcią wyjścia naprzeciw oczekiwaniom Polski oraz innych krajów Grupy Wyszehradzkiej, które domagały się otwarcia sojuszu atlantyckiego dla nowych demokracji z Europy Środkowej. Stanowisko prezydenta oraz kierownictwa USA krystalizowało się przez kilka kolejnych miesięcy. Pod koniec 1994 r. administracja miała już w tej sprawie jasny pogląd i z jej inicjatywy NATO zapowiedziało, że zostaną podjęte wspólne prace koncepcyjne nad poszerzeniem sojuszu.
Czytaj więcej
Dziś po prawie 30 latach wobec wojny u naszych granic, a także kolumn NATO-wskich pojazdów pancernych ćwiczących wspólnie w polskimi oddziałami, tym bardziej czuję, że historia nigdy nie zazna kresu ani uspokojenia. Choć w 1989 r. wcale nie było to takie pewne.
Clinton doszedł do wniosku, że w ten sposób utrwali korzystny dla Stanów Zjednoczonych układ sił? A może liczył, że wprowadzając Polskę do Zachodu, zyska trwałego, tradycyjnie proamerykańskiego sojusznika w instytucjach europejskich?
To nie był, jak w przypadku Ronalda Reagana, efekt wcześniej przyjętej wizji i strategii. Od 1989 r. wydarzenia w naszej części Europy toczyły się błyskawicznie. Administracja George’a H. Busha była nimi zaskoczona, nie miała jasnej koncepcji, jak działać po rozwiązaniu Układu Warszawskiego i rozpadzie ZSRR. Bill Clinton jako gubernator stanu Arkansas nie posiadał doświadczenia w sprawach zagranicznych, a w 1992 r. wygrał wybory pod hasłem „Gospodarka, głupcze!”. Zakładał, że skoro Ameryka wygrała zimną wojnę, to teraz powinna się skoncentrować na rozwiązywaniu problemów krajowych. Był to zarazem atut, bo istniała możliwość wpływania na jego sposób myślenia o świecie, zwłaszcza że był człowiekiem bardzo otwartym.
Kiedy zaczął zmieniać zdanie?
W kwietniu 1993 r. na uroczystość otwarcia Muzeum Holokaustu do Waszyngtonu przylecieli prezydenci Lech Wałęsa i Václav Havel. Podczas swoich spotkań z Clintonem obaj w zdecydowany sposób przedstawili mocne przesłanie: nowe demokracje chcą dołączyć do NATO, co jednocześnie doprowadzi do likwidacji szarej strefy bezpieczeństwa w Europie Środkowej. To na amerykańskim prezydencie wywarło wielkie wrażenie. W sierpniu tego samego roku do Warszawy przyjeżdża Borys Jelcyn i pod wpływem Lecha Wałęsy zgadza się na wspólną deklarację, w której Rosja oświadcza, że nie wyraża sprzeciwu wobec zamiaru Polski przystąpienia do NATO. Kilka godzin później dyrektor Departamentu Ameryk Północnej i Południowej w MSZ Zbigniew Lewicki informuje Daniela Frieda, dyrektora w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa USA (NSC), o przełomie w postawie Moskwy i apeluje o podjęcie przez Amerykanów szybkich działań w kierunku poszerzenia NATO. Fried, który niedawno wrócił z placówki dyplomatycznej w Warszawie i mocno wspiera polskie aspiracje, odpowiada bez ogródek: nic nie możemy zrobić, nie jesteśmy na to gotowi. Tymczasem dwa tygodnie później Jelcyn wycofuje się z warszawskiej deklaracji; pisze list do przywódców sojuszu, w którym wyraża sprzeciw wobec poszerzenia NATO. Dla nas to był punkt wyjątkowo istotny. Stało się oczywiste, że skoro Kreml stawia tę kwestię tak ostro, to musimy rozpocząć batalię w Ameryce, która rozstrzygnie o tym, czy Polska na trwałe znajdzie się w wolnym świecie.
Czytaj więcej
Słaba Rosja, prezydent USA podatny na argumenty Warszawy, Polska zjednoczona w drodze na Zachód, Europa na gospodarczej fali: takie okoliczności poszerzenia NATO już się nie powtórzą.