Temu głosowaniu przygląda się cała Europa. W Holandii między 15 i 17 marca odbędą się pierwsze wybory parlamentarne w Unii w czasie szalejącej pandemii. Jeśli zmiotą dotychczasową ekipę rządząca, mogą uruchomić dynamikę nie do powstrzymania w całej Wspólnocie.
Ale na to się nie zanosi. Mark Rutte może rywalizować już tylko z Angelą Merkel i Viktorem Orbánem, gdy idzie o długość sterowania krajem. Pani kanclerz szykuje się po 16 latach u władzy do odejścia we wrześniu, Holender, który od 2010 r. stał na czele trzech rządów, szykuje się do objęcia po raz czwarty urzędu premiera.
– To jest kwestia osobistej charyzmy – mówi „Rzeczpospolitej" o znanym z ascetycznego stylu życia polityku Rem Corteweg z Holenderskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Clingendael. – Ale też spowodowanej pandemią apatii, która zgasiła niemal wszystkie debaty w tej kampanii.
Trudna sytuacja gospodarcza i socjalna mogłaby teoretycznie sprzyjać liderowi skrajnej prawicy Geertowi Wildersowi i jego Partii Wolności (PVV). Jednak najnowsze sondaże dają jej 20 spośród 150 mandatów w parlamencie, tyle samo, ile w ostatnich wyborach w 2017 r. Wilders wciąż koncentruje się na zwalczaniu imigracji i islamu, tematami, które dziś stosunkowo mało interesują Holendrów. Za to konserwatywna Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) Ruttego zbiera 30 proc. poparcia w ankietach, co może przełożyć się nawet na 40 mandatów. Wówczas premierowi wystarczyłoby przyciągniecie dwóch z trzech dotychczasowych koalicjantów – chadeckiej CDA i centrowej D66 – aby utworzyć nowy rząd, pozostawiając z boku mocno konserwatywną Unię Chrześcijańską.
Taki sukces może zadziwiać. Zaledwie w styczniu w Amsterdamie i innych głównych miastach kraju wybuchły największe od drugiej wojny światowej zamieszki, gdy Rutte zdecydował się na wprowadzenie godziny policyjnej (od 21.00 do 4.30).