Do Krościenka Grecy przyjechali ze Zgorzelca. Byli wśród nich również Macedończycy i mieszkańcy Tracji, ale – wbrew słowom Manolopulosa – poza nimi samymi mało kto potrafił ich rozróżnić. Wszyscy uważali się za górali, wiedzieli, że jadą w góry, ale na miejscu okazało się, że góry górom nierówne. Nijak nie byli przygotowani na tę przeprowadzkę do krainy surowych, wschodniokarpackich zim.
Dionisos Sturis, urodzony już w Polsce potomek greckich emigrantów, to pierwsze wrażenie opisał w wymowny sposób w książce „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji": „Zobaczyli skutą lodem rzekę Strwiąż i dwumetrowe zaspy śniegu, przez które trzeba było kopać tunele. Nie mieli odpowiednich butów, kożuchów, łopat do odśnieżania. Dobrze, że choć dachy domów, które zajmowali, wytrzymywały ciężar nieustającego opadu. Małe drewniane chałupy stały puste, jakby czekały na nowych gospodarzy. Było ich dość, uchodźcy mogli wybierać spośród nich według uznania. Chociaż co to za wybór? Wszystkie domy były tak samo małe, tak samo stare, tak samo zdewastowane, zagrzybione, zawilgocone i dziurawe, bez pieców i podłóg. Mroźne powietrze wpadało do środka przez nieszczelne okna i drzwi. Stare płoty wokół chałup już w pierwszych dniach poszły na opał. W sumie dobrze, bo nie było po co się od innych odgradzać".