Urodziłem się na Wileńszczyźnie, w niewielkiej miejscowości w północno-zachodniej części Białorusi. Z początku lat 90. nie pamiętam wiele. Jedynie to, jak będąc przedszkolakiem, stałem z rodzicami w kolejce po jajka. Kolejka kończyła się daleko poza sklepem i sięgała sąsiednich budynków. Zbliżały się Święta Wielkanocne i na jedną osobę sprzedawano dziesięć jaj. Stało więc wiele rodzin z dziećmi; zabierano ze sobą nawet dziadków w bardzo podeszłym wieku. Każda rodzina chciała kupić jak najwięcej, bo nikt nie wiedział, kiedy będzie następna dostawa – i czy w ogóle będzie. To były czasy, gdy towar miał o wiele większą wartość niż pieniądze, które na Białorusi żartobliwie nazywano wtedy zajączkami, choć na banknotach były nie tylko zające, lecz również rysie, niedźwiedzie, wiewiórki, żubry, a nawet... nosorożce. Hiperinflacja w bardzo szybkim tempie zjadała młodą republikę, dopiero zrodzoną z popiołu sowieckiego imperium. Gdy 20 lipca 1994 roku Łukaszenko został prezydentem, miałem cztery lata. Całe moje świadome życie to jego rządy.