Przez pierwsze pół godziny, gdy kandydaci w przewidywalny sposób mówili o Trumpie i unikając odpowiedzi na pytanie o syna wiceprezydenta Joe Bidena, wygłaszali swoje credo, przyglądałam się ich strojom. W poprzednich debatach dominowały warianty koloru niebieskiego. Błękitne koszule, granatowe marynarki i krawaty w grube paski i we wszystkich odcieniach niebieskiego. Kolor ten był kolorem wywoławczym TTD, czyli transition to democracy (przemian demokratycznych), wprowadzonym przez kohorty amerykańskich konsultantów na początku lat 90. do obozu postsowieckiego. Tłumaczyli, za dolary wydawane na promocję demokracji, że forma jest ważniejsza od treści, a niebieski ma właściwości kojące i wzbudza zaufanie. Zielony też nie był wedle Brygad Marriotta najgorszy, ale ponieważ Europa Środkowo-Wschodnia, wyzwalająca się od komunizmu, ciągle wierzyła, że „niebieskie gryzie się z zielonym", przyjął się kolor niebieski, w który odziewali się i postkomuniści, i postopozycjoniści, i rolnicy, i robotnicy...