Dajcie mi człowieka, a paragraf sam się znajdzie. Ten stalinowski paradygmat wymiaru „sprawiedliwości" doczekał się twórczego rozwinięcia w procesie australijskiego purpurata.
Właściwie wszystkie podręczniki dla studentów prawa na całym świecie powinny być uzupełnione o ten przypadek jako materiał do pogłębionego studium nad zagadnieniem, jak w ogóle było możliwe przeprowadzenie procesu w taki sposób w kraju demokratycznym. Według klasycznej teorii prawa to nie oskarżony musi udowodnić, że jest niewinny, tylko oskarżenie musi udowodnić, że oskarżony jest winny. Na tym opiera się uznawane powszechnie (przynajmniej teoretycznie) domniemanie niewinności. Proces australijskiego kardynała George'a Pella był nie tylko zaprzeczeniem tej podstawowej zasady, ale wręcz doprowadził do sytuacji, w której oskarżony nawet nie miał możliwości – gdyby już został zmuszony – udowodnić swojej niewinności.
Wydawało się, że orzeczenie Sądu Najwyższego Australii, który parę tygodni temu jednogłośnie uznał za bezzasadne skazanie kardynała i zarazem wykazał złamanie przez sądy wszelkich zasad postępowania, definitywnie kończy sprawę. Tymczasem tu i ówdzie słychać głosy, że uniewinnienie Pella szkodzi ofiarom nadużyć seksualnych w Kościele. Krótko mówiąc: dla dobra sprawy lepiej już skazać nawet kogoś, komu nie udowodniono winy, niż gdyby osobę, której proces stał się symbolem determinacji w walce o „oczyszczenie" Kościoła, uznać za niewinną (a w każdym razie niewinną w sensie procesowym – „not guilty" – co nie musi rozstrzygać o niewinności w sensie moralnym – „innocent" – choć brak dowodów winy każe domniemywać tożsamość obu kategorii).
Szok dla ofiar?
W Polsce najbardziej wprost owo rozczarowanie wyraził Adam Szostkiewicz z „Polityki", który tak skomentował orzeczenie sądu: „To radosna wiadomość dla Watykanu, całego Kościoła katolickiego, szczególnie anglojęzycznego, w którym australijski duchowny jest postacią znaną i cenioną w wielu kręgach. Ale zła dla wszystkich walczących z kryzysem pedofilskim w Kościele rzymskokatolickim, szczególnie dla pokrzywdzonych i ich bliskich". I nieco dalej: „Dla Kościoła i jego elit oczyszczenie kardynała George'a Pella z ciężkich zarzutów to ulga moralna i wizerunkowa (...). Dla pokrzywdzonych i osób ich wspierających w walce o moralne i materialne zadośćuczynienie – to szok".
A przecież jest dokładnie odwrotnie: to polowanie na czarownice czy – w tym wypadku – na kardynała tak naprawdę zaszkodziło prawdziwym ofiarom przemocy seksualnej, a pomogło realnym sprawcom. Bo wszystkim niechętnym takim dochodzeniom dostarczyło argumentów, że tak naprawdę nie chodzi o żadne oczyszczenie Kościoła, tylko o walkę z nim i z duchowieństwem. W przypadku sprawy kard. Pella nawet niechętni Kościołowi (a ci w Australii stanowią większość) musieli przyznać, że jego proces był farsą, żeby nie powiedzieć ustawką. I powiem więcej – gdyby nawet (oby nie) pojawiły się jakiekolwiek tropy „każące" w przyszłości zweryfikować uniewinniające orzeczenie Sądu Najwyższego, to sam proces kard. Pella na tyle zdyskredytował australijskie sądownictwo i podważył wiarygodność oskarżycieli, że każda kolejna próba solidnego zmierzenia się z wiarygodnymi przypadkami będzie obarczona tym ciężarem grzechu oskarżenia i skazania człowieka bez przedstawienia wiarygodnych dowodów i bez umożliwienia oskarżonemu realnej obrony. I to dopiero jest szkoda dla ofiar nadużyć w Kościele.