Twórca wyciszony

Gdyby telewizyjna gwiazdka skaleczyła się w palec, wiedzielibyśmy o tym nazajutrz. O śmierci Stanisława Różewicza nie zająknęła się większość informacyjnych serwisów

Publikacja: 14.11.2008 23:24

Jan Machulski i Hanna Zembrzuska w filmie „Wolne miasto”, 1958 r.

Jan Machulski i Hanna Zembrzuska w filmie „Wolne miasto”, 1958 r.

Foto: EAST NEWS

Nie tańczył z gwiazdami i nie jeździł na lodzie. Nawet, choć bardzo tego chciał, nie kręcił ostatnio filmów. Pisał scenariusze, ale nie potrafił się przebijać z nimi przez dzisiejszy świat kina. Nie bywał na bankietach, nie wyczekiwał pod drzwiami sponsorów, nie przemierzał telewizyjnych korytarzy.

Od swojego debiutu, nakręconej w 1954 roku „Trudnej miłości” zrobił ponad 20 filmów. „Świadectwo urodzenia”, „Głos z tamtego świata”, „Samotność we dwoje”, „Westerplatte”, „Wolne miasto”, „Drzwi w murze”, „Kobieta w kapeluszu”, „Pasja”, „Ryś”, „Szklana kula”, „Opadły liście z drzew”, „Anioł w szafie”. W tych obrazach rozliczał się z przeszłością, opowiadał o ludziach naznaczonych wojną, skomplikowanych relacjach między osobami bliskimi. Robił to niesztampowo. Nie dawał się porwać romantycznym mitom, pokazywał dramaty ludzi, którzy muszą dokonać trudnych życiowych wyborów.

Jego filmy, zazwyczaj wyciszone, złożone z niuansów i detali, przejmują prawdą i wnikliwością obserwacji. Różewicz nie wpisywał się w żadne nurty i szkoły. Był wierny sobie, bronił wartości, jakie wyniósł z rodzinnego domu: miłości, przyjaźni, wierności, uczciwości. To zadziwiające, jak jego twórczość, choć zapomniana, przetrwała próbę czasu. Wrócimy do niej, Best Film ma zamiar wydać kolekcję Różewicza na DVD.

[srodtytul]Jedyny taki zespół[/srodtytul]

W historii polskiego kina Stanisław Różewicz zostanie również jako założyciel i wieloletni kierownik artystyczny Toru – zespołu, który od chwili założenia w 1967 roku stał się w naszym filmowym krajobrazie fenomenem. Tu wyrośli i dojrzeli Krzysztof Zanussi, Edward Żebrowski, Janusz Majewski, Antoni Krauze, Wojciech Marczewski. Tu narodził się jako fabularzysta Krzysztof Kieślowski, tu zaczynał Filip Bajon.

– Kiedyś jakaś dziennikarka spytała, jak dobieram w swoich filmach obsadę. Odpowiedziałem półżartem, że pracuję z ludźmi, którzy dobrze mi robią na przemianę materii, z którymi chce mi się spędzać czas. Podobnie było w zespole – opowiadał mi Różewicz.

Żeby dostać się do Toru, nie wystarczyło być ciekawym artystą. Trzeba było również być przyzwoitym człowiekiem.

– Różewicza nie interesowali ludzie krzykliwi i silni. W czym innym szukał wartości. Ale jednocześnie był człowiekiem o mocnym charakterze. I podobnego hartu wymagał od swoich pracowników. Przecież większość naszych filmów miała bardzo skomplikowane losy. To były obrazy kręcone wbrew Naczelnemu Zarządowi Kinematografii – powiedział mi Antoni Krauze, gdy zbierałam materiały do książki o Torze.

– Świnia, ale zdolny – myślę, że taka postać długo by się w Torze nie utrzymała. Obowiązywały pewne maniery, sposób zachowania – dodawał Wojciech Marczewski.

Dzięki Różewiczowi Tor stał się miejscem, które w środowisku nazywano elitarnym klubem. Tam się przychodziło, żeby porozmawiać. O nowych projektach, o życiu, sztuce. Witold Zalewski, przyjaciel Różewicza i szef literacki Toru, ściągał do zespołu śmietankę literatów, reżyserom podsuwał lektury.

– Kanapa na Puławskiej i to nasze gadanie to moje najmilsze wspomnienia – mówił Różewicz.

Jako szef nie miał w sobie zawiści ani zazdrości. Pomagał ludziom, przepychał ich projekty przez sito komisji scenariuszowej. Swoje znajomości w partii wykorzystywał nie do załatwiania sobie przydziałów mieszkań i talonów na samochody, lecz do wspierania „torowych” filmów. Rozmawiał z reżyserami.

– Powiedział mi kilka rzeczy, o których wtedy mi się nie śniło – opowiada Wojciech Marczewski. – Kiedyś przeczytał mój scenariusz. „Niezłe”– stwierdził, a potem spytał: „Czy potrafi pan odwrócić tę monetę na drugą stronę?”. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Wyjaśnił: „Tu jest orzełek. I tak wygląda sytuacja w pańskim scenariuszu. Ale czy zajrzał pan pod spód monety, żeby zobaczyć, co tam jest?”. Potem zrozumiałem, że taki sposób myślenia pozwala uciec od schematów. Pisząc, jesteśmy uwikłani w różne myślowe klisze. Jeśli spotyka się bohater skrzywdzony z krzywdzicielem, to ten pierwszy ma prawo wymierzyć temu drugiemu policzek. A co by było, gdyby człowiek, który zrobił drugiemu świństwo, próbował to zamaskować i zachował się agresywnie? Teraz zawsze staram się odwracać te monety i uczę tego samego swoich studentów.

Krzysztof Zanussi przyznaje, że Różewicz uratował mu „Strukturę kryształu”. „Maksymalnie ten film skróć” – powiedział zwyczajnie. I film ożył. Postawił na nogi innego załamanego debiutanta Krzysztofa Kieślowskiego, czuwał nad „Ocaleniem” Żebrowskiego, „Palcem Bożym” Krauzego, „Zmorami” Marczewskiego. Radził, ale nigdy nie narzucał swojego zdania.

– Delikatność ingerowania w cudzą sztukę to sprawa wrażliwości – uważał. – Zawsze myślę, jak człowiek odbierze uwagę wypowiedzianą w ten czy inny sposób. Zwłaszcza debiutanta ostra krytyka może załamać. Z artystami trzeba się obchodzić subtelnie.

Różewicz odszedł z zespołu w 1980 roku, zostawiając Tor Krzysztofowi Zanussiemu. Po transformacji zaczął się także dla kina nowy czas, pospieszny, znacznie bardziej nastawiony na sukces kasowy niż artystyczny. Ale do sławnej kanapy z Puławskiej tęskni niejeden reżyser.

[srodtytul]To też jest mój czas[/srodtytul]

Stanisław Różewicz nie bardzo pasował do tego nowego świata – pełnego blichtru, stawiającego na piedestale panienki z Big Brothera. Starszy pan w szarym garniturze, nieznoszący patosu, mówiący o sobie „polazłem”, „gadałem”... A przecież, paradoksalnie, z biegiem czasu stawał się dla filmowego środowiska coraz ważniejszy.

Nie gonił za sukcesem, pieniędzmi, sławą. W małym mieszkanku w socjalistycznym bloku, bez samochodu, otoczony książkami. Żył nieśpiesznie, uważnie. Powiedział mi kiedyś: „Ludzie spokojniejsi bardziej prawidłowo widzą świat”. Delikatny, stonowany. Mówił cichym głosem, który nie przedzierał się przez współczesne krzyki. Ale protestował, gdy ktoś sugerował, że to nie jego czas:

– Wszystko się zmieniło, to prawda. Mój brat Tadeusz Różewicz napisał kiedyś wiersz o starym świecie: „Człowiek był zadomowiony mocniej w radości i głębiej w trosce... słowa były cieplejsze... ciekawsze... czas był uchwytny, przestrzeń zamknięta...” Ja też doświadczam tych zmian. Ale to jest mój czas, bo w nim żyję.

Przyglądał się światu z dystansem. Nie lubił rozmawiać o polityce i politykach. Te tematy go brzydziły. Mówił o ludziach i o tym, co wokół. Drażniły go: agresywne chamstwo, atrofia uczuć, brak współczucia, solidarności, wzajemnej życzliwości:

– Nie potrafimy już nawet szanować samych siebie – powiedział mi kiedyś. – Przestaliśmy cenić starość. Stale teraz słyszę brednie o ciężarze, jakim dla społeczeństwa są emeryci i renciści. To głupie i chamskie. Kiedyś senior był najważniejszą postacią w rodzinie, dzisiaj zamyka się starucha w pokoju i zastanawia, jak go upchnąć do przytułku. Ludzie w podeszłym wieku czują się niepotrzebni i są coraz bardziej samotni.

Stanisław Różewicz zachował w sobie mentalność chłopca z Radomska, gdzie sąsiedzi się znali, odźwierny Kazimierz wpuszczał do kina żądne wrażeń dzieciaki, a ludzie uśmiechali się do siebie na ulicy.

– Dzisiaj przechodnie obojętnie mijają kogoś, kto leży na chodniku – mówił mi kiedyś. – Dla mnie to obraz niesłychanie bolesny. Mam żal do siebie: raz i drugi też nie zatrzymałem się przy takim człowieku. Bałem się, że to pijak, który chwyci mnie za gardło.

Różewicz nie akceptował płytkiej popkultury i hegemonii mediów.

– Wiele autorytetów załamało się, a duży udział w tworzeniu tego chaosu mają media – powiedział mi, gdy rozmawialiśmy przed jego 80. urodzinami. – Na pierwszych stronach gazet, niemal jako równorzędne, znajduję wiadomości istotne i kompletnie idiotyczne, wręcz ogłupiające. Mnie nie interesuje, że jakaś gwiazdka ma biegunkę. Takie informacje zakłócają oceny, nie pozwalają ustalić gradacji spraw. Ale cóż, teraz ważne jest nie to, co się mówi, lecz gdzie się to mówi. Telewizja ustala pozycję artysty, polityka. Dlatego ludziom zależy, żeby się w niej pokazać. A wśród zgiełku powstaje przestrzeń, po której poruszają się hochsztaplerzy i cwaniacy. Film też jest podatny na zjawisko przebierańców i przemalowujących się artystów.

Dla niego kino było magią. – Dzisiaj producenci zastanawiają się głównie, czy temat pójdzie. Nieważne, czy scenariusz jest wartościowy, ważne, żeby tytuł przyniósł szmal. Niestety, wielu reżyserów ulega modom: a to na Tarantino, a to na Grocholę... Nasłuchują, co jest na fali, i wyrzucają z siebie popłuczyny, dzięki którym może zrobią pieniądze, ale na pewno nie dobry film.

Pytałam go, o czym dzisiaj powinno się robić filmy. Tak naprawdę wiedziałam, co odpowie. Zawsze lubił obserwować drobne zdarzenia, w mało znaczących dla innych gestach i zachowaniach szukał prawdy o świecie.

– Włoscy neorealiści uczyli, że tematy leżą na ulicy – opowiadał. – Stary Zavattini wychodził z prostej sytuacji. Kobieta zamierza kupić parę butów. Gość idzie do lombardu i sprzedaje patefon. Takich butów i patefonów jest dzisiaj mnóstwo. Tylko trzeba się rozejrzeć...

Opowiedział mi, jak któregoś roku przed świętami Wielkiejnocy poszedł do kościoła obejrzeć grób Chrystusa. W bocznej nawie remontowany ołtarz zasłonięty był czterometrowym bannerem – fotosem z filmu „Pasja”.

– Zamiast reprodukcji obrazu Mathiasa Grunewalda księża postawili reklamę filmu – westchnął. – To przecież sygnał do refleksji o świecie. Następnego dnia, po śniadaniu wielkanocnym, wyszedłem na spacer. Przechodziłem obok Pałacu Kultury. Po pustym placu biegał wilczur bez kagańca i smyczy. Dostrzegłem w jego oczach szaleństwo. Ktoś wyrzucił go z samochodu, bo zaczął mu przeszkadzać. Pomyślałem: „Wielkanoc! A niech ten świat...”

Z biegiem lat krąg jego przyjaciół zawężał się. Brat Tadeusz Różewicz wprowadził go w środowisko literackie, przyjaźnił się też z malarzami. Ale Kornel Filipowicz, Jan Józef Szczepański dawno odeszli. Bolał, że stracił kontakt z chorym Jerzym Nowosielskim.

Utrzymywał kontakty z Jerzym Mierzejewskim, zawsze ciepło mówił o Witoldzie Zalewskim, bardzo był mu bliski Edward Żebrowski. Lubił dowody pamięci, jakie dostawał ze strony Toru – od Zanussiego, Marczewskiego. Ale powiedział mi:

– Mam odczucie, że coraz mniej jest ludzi, z którymi mogę rozmawiać. Większość moich przyjaciół przeniosła się do nieba, albo pewnie raczej do czyśćca, gdzie pokutują i mają nadzieję, że kiedyś się wydostaną do raju...

Coraz częściej wracał do czasów dzieciństwa i do rodzinnego Radomska. Zrobił filmy dokumentalne o kinie Kinema, o zabawkach, jakimi bawił się z braćmi. Ale nie zamykał się w przeszłości. Lubił życie.

– Cieszą mnie małe rzeczy dnia codziennego – mówił. – Zupa grzybowa... Uśmiech żony... Młode dziewczyny w krótkich bluzeczkach odsłaniających pępek... I autentyczna sztuka. Bo to ona nadaje sens naszemu miotaniu się, pomaga zapomnieć... Dla niej warto żyć. I dla piękna. A piękna może być twarz młodej kobiety i starej matki. I dziecka. I natura. I cisza. Dlatego choć na niebie nieraz wiszą ciemne chmury, za Iwaszkiewiczem powtarzam sobie: „A obłoki jak obłoki...”

[srodtytul]Dobrze, że był[/srodtytul]

Kiedy przed laty zbierałam materiał do książki o Torze, spotykaliśmy się z panem Stanisławem często. Jak mawiał: „gadaliśmy”. Na różne tematy. Nie tylko o kinie. Te rozmowy były wielką przyjemnością. Różewicz miał niezwykły dar – po kilkunastu minutach wiedział o ludziach więcej niż inni po latach znajomości. Jak go ktoś nie zainteresował – zamykał się na niego, obojętniał. Jak kogoś polubił – był mu wierny.

W czasie rozmowy potrafił nagle zadać bardzo osobiste pytanie. To, którego człowiek sam boi się sobie postawić. Pytanie, które każe zatrzymać się w biegu, spojrzeć na siebie i świat z dystansu. Niewiele osób potrafi dzisiaj takie pytania zadawać.

Może także dlatego dla tych, którzy mogli znaleźć się w jego orbicie, stawał się ważny. Ja sama przez lata myślałam: „Dobrze, że jest”. Taki niedzisiejszy starszy pan, który czasem przypomina, co się w życiu liczy. Stanisław Różewicz odszedł tak, jak żył. Cicho, bez rozgłosu. Nie udzielał wywiadów, jak walczy z chorobą, nikomu nie zaprzątał sobą głowy. Znajomym mówił: „Nie wychodzę dzisiaj z domu, bo mam jakieś nerwobóle...”Widzieliśmy się w lipcu, potem przysłał mi swój dokument „Zabawki mojego dzieciństwa”. Kiedy we wrześniu nie przyjechał do Gdyni, by odebrać Platynowe Lwy, pomyślałam, że muszę do niego zadzwonić, zapytać, co się dzieje. Ale życie pognało idiotycznie. Nie zadzwoniłam. Wstyd mi.

Panie Stanisławie, nie zdążyłam się pożegnać i jest mi z tym źle. Wiem, jak bardzo unikał pan wielkich słów, więc powiem tylko tyle: będzie mi pana brakowało. Mam nadzieję, że tam, gdzie pan teraz jest, podają dobre szarlotki.

Nie tańczył z gwiazdami i nie jeździł na lodzie. Nawet, choć bardzo tego chciał, nie kręcił ostatnio filmów. Pisał scenariusze, ale nie potrafił się przebijać z nimi przez dzisiejszy świat kina. Nie bywał na bankietach, nie wyczekiwał pod drzwiami sponsorów, nie przemierzał telewizyjnych korytarzy.

Od swojego debiutu, nakręconej w 1954 roku „Trudnej miłości” zrobił ponad 20 filmów. „Świadectwo urodzenia”, „Głos z tamtego świata”, „Samotność we dwoje”, „Westerplatte”, „Wolne miasto”, „Drzwi w murze”, „Kobieta w kapeluszu”, „Pasja”, „Ryś”, „Szklana kula”, „Opadły liście z drzew”, „Anioł w szafie”. W tych obrazach rozliczał się z przeszłością, opowiadał o ludziach naznaczonych wojną, skomplikowanych relacjach między osobami bliskimi. Robił to niesztampowo. Nie dawał się porwać romantycznym mitom, pokazywał dramaty ludzi, którzy muszą dokonać trudnych życiowych wyborów.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach