Sztuka postrzega siebie albo jako niewinną ofiarę polityki i rynku, albo jako dzielnego szermierza, który wbrew nim tworzy lepsze światy. Trudno sobie wyobrazić bardziej poczciwą i bardziej powierzchowną perspektywę: poczciwą, bo pomija ciemną, demoniczną stronę sztuki; powierzchowną, bo definiuje sztukę poprzez państwo i kapitał.
Jeśli rzecznicy nowoczesnej sztuki wyobrażają sobie, że przynosi same dobroczynne skutki, ulegają jedynie pobożnym życzeniom. Jeśli wyobrażają sobie, że jej horyzont wyznacza rynek i państwo, w rzeczywistości pokazują, że rynek i państwo wyznaczają ich własny horyzont. Żeby zdać sobie z tego wreszcie sprawę, trzeba – jak pisał mistrz polskiej lewicy Stanisław Brzozowski w liście do Witolda Klingera – przeciwstawić się „temu, co jest najstraszniejszym wrogiem myśli u nas – bezreligijności, płynącej z lekkomyślnego indyferentyzmu wobec wszelkich zagadnień". Kiedy spojrzymy na sztukę w takiej, właściwej perspektywie, zobaczymy, że wciąż pozostaje potężnym podmiotem, który swą siłę czerpie z mrocznych źródeł ludzkich dziejów. Jak przypominał Walter Benjamin, sztuka powstawała „w służbie rytuału; najpierw magicznego, a potem religijnego, [...] dzieło sztuki – z racji aury, stanowiącej nieodłączny atrybut jego istnienia – nigdy nie uwalnia się całkowicie od swej funkcji rytualnej".
Wieczna kultura
Podczas gdy homogeniczne państwo i kapitalistyczny rynek są wynalazkiem nowoczesnym, który pojawił się przed kilkoma wiekami u kresu ludzkiej historii, sztuka powstała u jej początku, dziesiątki tysięcy lat temu. Nie odsyła nas zatem do dziejów zachodniej cywilizacji, ale do wieczności. Operuje w innej skali i gra o inną stawkę. Do swego istnienia nie potrzebowała ani rządów, ani kupców. Wystarczył jej człowiek. W perspektywie długiego trwania okazuje się, że to nie sztuka wyłoniła się z polityki i kapitalizmu, lecz polityka i kapitalizm nieustannie wyłaniają się z niej, niczym drobne pęcherzyki powietrza z niewzruszonego morza, które trwa. Kultura bezustannie podsyca politykę i rynek, a kiedy im się przeciwstawia, w istocie przeciwstawia się żywiołom, które stworzyła; przeciwstawia się samej sobie. Jeśli więc rzeczywiście chcemy zbadać „niebezpieczne związki", a nie tylko utwierdzać się w błogostanie i nieświadomości, musimy założyć, że niebezpieczne jest to, co wydaje się najbardziej wzniosłe, że niebezpieczna jest sama kultura.
Ciemne oblicze kultury widać bardzo dobrze właśnie w Polsce. Podczas gdy sztuka rewolucjonizowała rzeczywistość Zachodu od czasów oświecenia (pisał o tym m.in. Odo Marquard w „Aesthetica i anaesthetica"), u nas ten proces zaczął zachodzić dopiero po 1989 roku. Z tego powodu przemiany, które na Zachodzie były ciągłe i niemal niezauważalne, w Polsce przybrały olbrzymie natężenie i dynamikę. To, co na Zachodzie było tylko możliwością, w Polsce było od razu zrealizowane. Tu, w sercu Europy, można zobaczyć jak w soczewce groźne konsekwencje nieustannego przelewania się sztuki w popkulturę i politykę.
Nowoczesny artysta konsekwentnie tworzy własną religię sztuki, w której – gdy się tylko lepiej przyjrzeć – odkryjemy motywy przeniesione wprost z archaicznych religii śmierci. Dlaczego? Dążenie do oryginalności, które wymusza na nim m.in. rynek sztuki, wiedzie do odtwarzania dawnych form sacrum. Tak jak chrześcijaństwo przezwyciężało religie pierwotne, tak on, przezwyciężając chrześcijaństwo, do nich powraca. Chęć wyróżnienia się wymusza na nim kolejne, coraz bardziej radykalne transgresje, które w ostatecznym rachunku prowadzą do walki i zniszczenia.
Okrucieństwo malarstwa
W XX wieku zrozumiał to jeden z najwybitniejszych nowoczesnych malarzy Francis Bacon. Jego sztuka jest programowo ateistyczna i antyreligijna, ale przez ten negatywny związek przejmuje ona pewne elementy sakralne. Brytyjski malarz z upodobaniem odwraca znaczenie symboli chrześcijańskich. Wielokrotnie i na różne sposoby zniekształca wizerunki papieży, a w węzłowych momentach twórczości, począwszy od „Trzech studiów postaci na podstawie Ukrzyżowania" (1944), parodiuje motyw śmierci Chrystusa. Ukrzyżowanie nie jest dla niego bramą do zmartwychwstania i życia wiecznego, lecz zwielokrotnioną śmiercią. „Zawsze bardzo poruszały mnie obrazy przedstawiające rzeźnie i mięso – tłumaczył. – Według mnie wiążą się one z tematem ukrzyżowania. Istnieją doskonałe fotografie zwierząt tuż przed zabiciem; czuje się w nich zapach śmierci. Wydaje się, że zwierzęta zdają sobie sprawę, co się stanie, próbują ucieczki za wszelką cenę". Bóg jest więc tu tylko przestraszonym, zarzynanym zwierzęciem. W tym duchu malarz transformuje słynny krucyfiks Petra Cimabue z bazyliki Santa Croce we Florencji. Najpierw odwraca go, a następnie przekształca Boga w krzyczące, rozkładające się zwłoki. „To glista, która zsuwa się z krzyża" – komentuje (cytaty za David Sylvester „Rozmowy z Francisem Baconem. Brutalność faktu").
Bacon nie wierzy ani w szatana, ani w Boga; nie widzi żadnej różnicy między dobrem a złem. Następuje u niego zlanie sacrum i profanum w jedną, niezróżnicowaną całość, charakterystyczną dla religii archaicznych. Jego świat jest światem bez transcendencji, nie da się go w żaden sposób przekroczyć. Nie ma Ducha, nie ma duszy, nie ma nawet psychiki – jest tylko samo mięso. Mięso, którego nie może nic zbawić i którego nie może nic potępić. Bacon niejako odwraca aforyzm Pascala. Człowiek nie jest zawieszony między nieskończonością a nicością. Człowiek jest zawieszony, ukrzyżowany na samym sobie.
W takim świecie transgresja nie może wykraczać poza człowieka, transgresja musi iść w głąb niego. I to całkiem dosłownie. Dla Bacona poznać wnętrze człowieka to poznać jego trzewia, jego organy wewnętrzne, zobaczyć i poczuć krew. Introspekcja jest wiwisekcją. Całe malarstwo Brytyjczyka można traktować jako uporczywą torturę, która zniekształca ciało do tego momentu, gdy zaczyna ono zdradzać własne tajemnice, czyli to, że poza nim niczego nie ma i że nie ma żadnej tajemnicy. W świecie Bacona tym, który może przed nami odkryć zagadki bytu, staje się rzeźnik.
Okrucieństwo teatru
Tak jak Bacon był najwybitniejszym kapłanem zniszczenia i śmierci w malarstwie, tak w teatrze stał się nim Antonin Artaud. Podobnie jak u Bacona podstawą jego twórczości była radykalna krytyka chrześcijaństwa. W „Adresie do papieża" stwierdzał krótko: „1. Wypieram się chrztu. 2. Mam w dupie chrześcijańskie imię. 3. Spuszczam się na krzyż". Podobnie jak Bacon autor „Teatru i jego sobowtóra" zamazywał różnicę między sacrum a profanum oraz między dobrym a złym sacrum. „Czy znacie coś bardziej wyjątkowo gównianego – niż historia Boga i jego bytu: SZATANA, membrany serca haniebnej maciory powszechnej ułudy, która swymi zaślinionymi wymionami skrywała przed nami zawsze tylko Nicość?".