Tusk też podzielał ten zachwyt Thatcher?
Oczywiście, on był u nas powszechny. Gościliśmy ją dokładnie 20 lat temu i dla naszego KLD-owskiego środowiska była ikoną.
To co, teraz Tusk stracił ambicje?
On nie kreuje zmian, nie wyznacza ich kierunku, tylko odpowiada na to, co się dzieje. Przychodzi Rostowski i mówi: „Olaboga, Eurostat wykazuje, że mamy 57,5 procent zadłużenia, a nie mamy już dywanu, by to zamieść!" Co wtedy robi Tusk? Szuka z ministrem kolejnej sztuczki, by jakoś to schować.
Czasem, jak widać po zapowiedziach oszczędnościowych, coś jednak Tusk robi.
Ale to wszystko jest reaktywne, doraźne, tymczasowe. A ja chciałbym, by on wrócił do swoich ambicji. Teraz to łatwiejsze, bo jego pozycja jest inna. On nie walczy o to, by rządzić partią czy nawet by wygrać kolejne wybory. Stawką dla niego jest jak zostanie zapamiętany w historii: jako ten, który coś zmienił, czy jako ten, który rządził najdłużej w pierwszym ćwierćwieczu III Rzeczpospolitej.
To mało?
Chciałby pan przejść do historii jako Cyrankiewicz? W końcu facet był premierem całe dekady, tylko co z tego? I to jest pytanie do Tuska: czy chce przejść do historii i jako kto? Na razie wiemy, że jest bardzo sprawny, stworzył największą partię władzy i co dalej? Co z tego zostanie?
? ? ?
„Jak to się stało, że sceptycy co do tezy o globalnym ociepleniu wywołanym działaniami człowieka (w skrócie GOWDC), w tym tysiące poważnych naukowców w najrozmaitszych dziedzinach z klimatem związanych, są przez media powszechnie opisywani jako malusieńka grupka wariatów, nazywani i utożsamiani z prawicą? Kilka dni temu w jednej z amerykańskich gazet ukazał się reportaż, w którym lekko sceptyczna co do GOWDC wypowiedź pewnego republikańskiego senatora została uznana jako objaw jego... przesunięcia się w stronę politycznej prawicy. Halo? Dlaczego? Dla autora reportażu była to rzecz nie warta wyjaśnień. Chodzi tu nie o naukę, lecz o politykę: sceptyk, więc zły, a zatem naturalnie prawicowiec.
Lewica zawsze lubiła przekonywać, że kto nie jest z nią, jest zły, ponieważ to ona i tylko ona walczy z . Kto zatem nie jest z nią, ten nie przyłącza się do walki z faszyzmem. A zatem jest (z definicji) faszystą. Oczywiste jest przeto, że sceptycy są na prawicy, ponieważ są to (skoro nie zgadzają się z tzw rzekomym consensusem) faszyści.
Co więcej, ruch poparcia dla tezy GOWDC jest silnie związany z niechęcią do kapitalizmu i do wolnego rynku, i z innymi ruchami antykapitalistycznymi. Zresztą niektórzy jego zwolennicy – w tym kilku naukowców, m.in. znany francuski klimatolog Jean Jouzel – chętnie się do tego przyznają. Nic zatem dziwnego, że pisze się, iż ktoś, kto ośmielił się wyrazić w najmniejszej nawet mierze sceptycyzm co do GOWDC, .
Odgrywa tu też ważną rolę inny, związany nurt, czy raczej tendencja, na lewicy, mianowicie polityka dobrego samopoczucia. Polega ona na tym, że rezygnujemy z posługiwania się darem rozumu i popieramy sprawy, których poparcie daje nam poczucie bycia dobrym, troskliwym, tolerancyjnym, altruistycznym człowiekiem. Ale aby osiągnąć dobre samopoczucie w kwestii ocieplenia, by móc się pławić w tym miłym ciepłym przekonaniu, że jest się po dobrej stronie, ta dobra strona musi istnieć. Musi też zatem istnieć strona zła.
Innymi słowy, musi być problem i musi być wróg; dobre samopoczucie zależy od możliwości przejmowania się problemem i zwalczania wroga. Jesteśmy dobrzy, bo troszczymy się o Ziemię, i jesteśmy dobrzy, po jesteśmy po dobrej stronie. Jeśli GOWDC nie ma, setki tysięcy ludzi traci dobre samopoczucie i musi szukać innego źródła pocieszenia. Stąd tak zaciekłe oszkalowanie i tępienie tych, którzy tezy o GOWDC nie popierają. Kwestie nauki, danych, faktów, prawdy i fałszu nie są tu istotne". – pisze Agnieszka Kołakowska w pamflecie rozprawiającym się z nową falą doniesień o symptomach ocieplenia klimatu pod tytułem Cieplarniane fusy
? ? ?
Pozostać sobą, popłacić rachunki
– pragnie Greg Zglinski, reżyser prezentowanego od dziś w kinach „Wymyku", którego sylwetkę kreśli Barbara Hollender.
„Urodził się w Warszawie, pierwsze kroki stawiał w Rosji, podstawówkę zaczynał w Polsce, maturę zdał w Szwajcarii, dziś znów mieszka w Warszawie. Mówi biegle w kilku językach. Z rosyjskiego zostało mu w pamięci kilka słów, ale gdyby było trzeba, pewnie szybko by sobie ten język przypomniał. Podróżował od wczesnego dzieciństwa.
Co dała mu Szwajcaria? — Poza językami — poczucie ładu jako wartości — mówi. — Tam nawet debaty polityków odbywają się spokojnie. To jest walka argumentów, nie ludzi. Jednak Zgliński odczuł też minusy emigracyjnego życia. Zawsze był trochę na uboczu. Więc choć brzmi to sloganowo, kino, które lubił od dziecka, stało się dla niego niszą, gdzie czuł się u siebie. Do dziś pamięta, jak w wieku 12 lat wbiło go w fotel . Zaczął interesować się efektami specjalnymi i 8-milimetrową kamerą robić krótkie filmiki. Już wtedy mówił, że będzie reżyserem filmowym. Ale po maturze długo szukał swojej drogi. Od dzieciństwa grał na skrzypcach, później na gitarze i pianinie, został więc basistą i gitarzystą w kolejnych trzech grupach muzycznych. Zapisał się też na rok do szkoły pantomimy.
Pracował jako stróż nocny, pomocnik kamieniarza, kinooperator i... konduktor w Orient Expressie. Ale wtedy już pisał scenariusz krótkiego filmu, który pokazał na egzaminie w szkole filmowej w Łodzi. To była impresja o małym chłopcu, który spotyka się pierwszy raz ze śmiercią, gdy zdycha mu jego ulubiony żółw.
Na studia w łódzkiej filmówce namówili go rodzice. Był rok 1992. Szwajcarzy sponsorują studentom naukę za granicą, gdy nie ma w ich kraju odpowiedniej wyższej uczelni. Stypendium pokryło mu koszty czesnego.
Gdy pytam, jak odebrał wówczas Polskę, mówi:— Przeżyłem kilka zaskoczeń. Kiedy w wynajmowanym przy Piotrkowskiej mieszkaniu zepsuł się bojler, robotnik, który przyszedł do naprawy, rozmontował go, po czym wyszedł i więcej się nie pojawił. Potem zauważyłem, że wypita była cała woda kolońska. Takie anomalie były mi obce. Podobnie jak to, że ktoś umawia się i nie przychodzi. Albo spóźnia się pół godziny i nie przeprosi.
Ale wtedy najważniejsze było kino. Zwłaszcza, że na trzecim roku opiekował się jego etiudą Krzysztof Kieślowski. — Miał rentgenowskie spojrzenie — wspomina Zgliński. — Czułem, że nie muszę wiele o sobie mówić, bo i tak wszystko wie. On sam też niewiele mówił, ale to, co powiedział zawsze miało znaczenie. Dzięki niemu zrozumiałem, że reżyseria to zawód. Bardzo konkretny. Kieślowski podchodził do kina jak inżynier. U niego wszystko miało swoją funkcję: każdy dialog, każdy rekwizyt. Przywiązywał wielką wagę do konstrukcji filmu. To było i jest mi bardzo bliskie. Wpajał nam, że nieważne, gdzie się postawi kamerę, ważne po co".
Ponadto w Plusie Minusie