Plus Minus poleca - 19-20 listopada 2011

Dariusz Rosiak o Polsce lewicowej, Robert Mazurek rozmawia z Pawłem Piskorskim o Donaldzie Tusku, Agnieszka Kołakowska pisze o globalnym ociepleniu

Aktualizacja: 19.11.2011 00:08 Publikacja: 18.11.2011 18:00

Plus Minus poleca - 19-20 listopada 2011

Foto: Plus Minus

„Brak tolerancji wobec większości, coraz szersza sfera wyjęta spod dozwolonej prawem debaty publicznej, kneblowanie ust przeciwnikom ideowym – oto cechy nowej religii, która znajdzie w Polsce coraz więcej wyznawców. Media będą dla nich wsparciem, dlatego, że konflikty społeczne sprzedają się lepiej niż pokój" – taka wizję nieodległej przyszłości kreśli w tekście A gdy już wygra lewica Dariusz Rosiak.

Jeden z transparentów „Kolorowej Niepodległej" głosił: „Wolę być pedałem niż faszystą". Ten dylemat, który - co za chwilę uzasadnię - powinien być bliski każdemu Polakowi, postawiła jako pierwsza przed kilku laty Aleksandra Mussolini, wnuczka Benito, która w wywiadzie dla RAI uznała, że lepiej jednak być faszystą niż pedałem. Wybór jest piekielnie trudny, zwłaszcza np. dla heteroseksualnego liberalnego konserwatysty, albo demokratycznego socjalisty niezainteresowanego seksem, ale mnie zastanawia co innego - dlaczego mianowicie w czasach, gdy teoretycznie możemy być wszystkim i mieć wszystko, ludzie tak chętnie ograniczają sobie możliwości. Przecież oprócz bycia pedałem lub faszystą jest jeszcze wiele innych opcji, można na przykład być wędkarzem, albo dyrektorem szkoły, albo niewierzącym. To są wszystko dostępne ludziom wybory życiowe, a tu - albo tak albo siak. I nic pośrodku.

Mówię to ze smutkiem graniczącym z przerażeniem, ponieważ postęp nietolerancji wobec (inaczej) myślących jest dziś w Polsce jedną z najbardziej widocznych cech życia publicznego.

Wina za ten stan nie rozkłada się równomiernie po obu stronach polskiej wojny kulturowej i zanim powiem, po której jest jej więcej, warto opisać z czym w istocie mamy do czynienia. Moim zdaniem walka idzie o dwa modele państwa i społeczeństwa.

W liberalnej demokracji większość toleruje mniejszości i pozwala im praktykować religię, głosić własne przekonania, prowadzić życie według własnego modelu - pod warunkiem, że nic, co dana mniejszość robi, nie zagraża większości. Rządy większości i szacunek dla mniejszości stanowią fundament społeczeństwa, każdy obywatel musi poddać się wymaganiom jednego prawa obowiązującego wszystkich bez względu na status społeczny i materialny, płeć, wyznanie, itd. Taki jest ideał demokracji liberalnej, z którego realizacją  zachodnie społeczeństwa przez ponad 200 lat miały różne problemy, ale był on obowiązującym punktem odniesienia.

W świecie zachodnim ten ideał zaczął sie kruszyć od lat 60. XX wieku, od ostatniej dekady również w Polsce do głosu dochodzi inny model społeczny stojący w tym pierwszym w sprzeczności. Głosi go nowoczesna lewica i zakłada on, że sama koncepcja większości społecznej jest niesprawiedliwa, niemoralna i niesłuszna. Nie ma hierarchii wartości, bo wartości każdej kultury i aspiracje każdej grupy ludzi są równie słuszne i uzasadnione. Wszystkie mniejszości są równe nie tylko wobec siebie, ale wobec większości. Każda forma narzucenia mniejszościom ograniczeń prawnych jest dyskryminacją. Prawo do „niedyskryminacji" staje się podstawową wartością społeczną, ponieważ każda forma ludzkich zachowań w dziedzinie kultury, religii, seksu - jest równie wartościowa.

Celem nadrzędnym funkcjonowania w takim społeczeństwie jest grupowe i indywidualne samozaspokojenie, a administracja i prawo służyć mają wspomaganiu tych aspiracji i tępieniu przejawów dyskryminacji. I, o ile w demokracji liberalnej egzekucja prawa należała do instytucji państwa, w nowym porządku jej główny ciężar spoczywa na instytucjach ponadnarodowych (najlepszym przykładem jest Unia Europejska), organizacjach lobbystycznych i pozarządowych, stowarzyszeniach i innych instytucjach. W Polsce w tej dziedzinie mamy zawrotne przyspieszenie. Przyjęcie nowelizacji ustawy o mowie nienawiści wydaje się kwestią czasu. Będzie ona kolejnym przejawem dominacji jednej z największych zaraz współczesności, czyli politycznej poprawności, która knebluje usta, a co gorsza wyjaławia mózgi całych pokoleń ludzi. W ustawach o "mowie nienawiści" nie chodzi bowiem o ochronę społeczeństw przed ekstremizmami, ale przejście na kolejny szczebel walki o powszechne prawo do niedyskryminacji, czyli o prawo do niebycia obrażanym.

W tym miejscu nie bronię żadnej z opinii na temat aborcji, gejów, czy formuły rodziny, bronię prawa do publicznego głoszenia własnych poglądów bez narażania się na sankcje prawne. Obawiam się jednak, że w dniu w którym Ruch Palikota z Krytyką Polityczną obejmą w Polsce władzę, za dowcipy z Roberta Biedronia i blondynek będzie się szło pod sąd. Ale proszę się nie martwić - za opowiadanie ich w domu będą wyroki w zawieszeniu".

? ? ?

Refleksje wokół już osiągniętego, 10-procentowy sukcesu Ruchu Poparcia Palikota i o tym, czy polityk ten odnalazł kamień filozoficzny polskiej polityki gwarantujący władze w trakcie dekady pisze również Dariusz Karłowicz w eseju Skradziona rewolucja, który prowadzi do konkluzji, że „przygotowując rewolucję Palikot działa jak sprawny marketer - szuka grupy docelowej i dostosowuje ofertę do oczekiwań. Jego sukces polega na połączeniu trzech dotąd izolowanych nurtów: ludowego nihilizmu, resentymentalnego postkomunizmu i nowolewicowej retoryki".

? ? ?

O możliwych przemianach w wymiarze sejmowej technologii politycznej, jakie wprowadzi wejście nowego gracza, pisze Piotr Gursztyn w analizie Nowy Kozak, nowy Tatarzyn.

„W Sejmie każdy kij na przeciwnika jest dobry, ale zbytnia emfaza w polemikach bywa wyśmiewana. Jednak od kilku tygodni w debatach radiowych i telewizyjnych Palikot atakuje swoich prawicowych oponentów epitetami do tej pory nie stosowanymi. Konwencję jako pierwsi podchwycili ziobryści z Solidarnej Polski, gdy skutecznie zaatakowali kandydaturę Wandy Nowickiej na wicemarszałka. Ludzie Palikota byli zaskoczeni zarzutami wobec niej, więc obrona nie była pokazem wizerunkowej zręczności. Ale w sumie mogą być zadowoleni z tego sporu (wbrew rytualnym narzekaniom, że to przejaw katolickiej opresji wobec inaczej myślących). Dla tych wyborców, którzy nie przepadają za Zbigniewem Ziobro to oni byli głównym aktorami. Wszyscy inni - PO, SLD, także PiS, gdy chodzi o drugą stronę - znaleźli się poza nawiasem emocjonującego sporu.

Można więc być pewnym, że co pewien czas obie strony będą podrzucały nam tematy do ogólnonarodowego sporu. Były już krzyże, znajdzie się coś następnego. Coś na wzór debat z lat 90. na temat cnót i grzechów Augusto Pinocheta czy Francisco Franco.

Nowe zjawisko zauważył już Donald Tusk. W przemówienie do Rady Krajowej PO stwierdził, że PO dostrzega zmiany obyczajowe, ale nie będzie szła w awangardzie postępu. Czyli chce jak do tej pory, w wygodnej centralnej pozycji, być atrakcyjna dla wyborców o różnych poglądach.

Tusk jest dziś hegemonem, ale nie wiemy, czy ma dość siły aby uniemożliwić przebudowę a la Palikot. Ta się nie uda, gdy społeczeństwo nadal będzie chciało zjeść ciasteczko i je mieć nadal. Wtedy wybierze PO i w drugim rzucie PiS. Gdyby jednak zwyciężyła chęć opowiedzenia się za twardszymi tożsamościami przyjdzie czas Janusza Palikota. I prawdopodobnie Zbigniewa Ziobry, jako niezbędnego w sporze oponenta".

? ? ?

Donald wie, że otaczają go durnie

– zapewnia Paweł Piskorski, niegdyś sekretarz generalny PO, obecnie przewodniczący SD

O czym myśli Donald Tusk?

Wstaje rano i powtarza sobie przed lustrem: „Żeby nie spieprzyć, żeby nie spieprzyć...". Ma w tej chwili władzę, jakiej nie miał nikt w Polsce od czasów gen. Jaruzelskiego. Nawet Lech Wałęsa miał podobną moc stwórczą w polityce tylko przez bardzo krótki czas. Tusk ma wszystko.

Jako człowiek biegły w historii i dobrze wykształcony Tusk wie też, że są takie momenty w życiu polityka, kiedy może sam nakreślić porywającą wizję przyszłości. Jest w tej chwili u szczytu swej potęgi, to najlepszy moment, by dokonać przełomu, wygłosić historyczne expose. A co dostajemy? Groteskową formułę tworzenia rządu, branie ludzi z łapanki, wszystko podporządkowane graniem frakcjami i koteriami partyjnymi, przerzucaniem ludzi z miejsca na miejsce.Chaos, brak planu, nerwowość – to styl zaprezentowany przez Tuska.

Ale zapowiada reformy.

To jest całkowicie reaktywne. Zamiast nakreślić wizję wielkiej zmiany państwa ogranicza się do zapowiedzi, że tu uszczknie, tam zaoszczędzi, ówdzie skubnie i że przeprowadzi nas przez kryzys. Donald Tusk traci swą historyczną szansę.

Premier ogłasza reformy, ale pytanie na ile sam traktuje to serio. Skoro pracuje nad trzema wariantami budżetu to znaczy że wszystko może być zakwestionowane za tydzień, za miesiąc.

Trafił pan w sedno. Tusk może teraz ogłaszać zmiany mniejsze i większe, ale on nie ma żadnej wizji reformatorskiej. On wręcz się od niej odżegnuje.

Mówi, że polityk nie jest od tego, by sprawiać ludziom przykrość. Dziwi się pan?

Dziwię się, bo pamiętam, że naszym wspólnym wielkim idolem była Margaret Thatcher, która potrafiła postawić się w poprzek społecznym oczekiwaniom i dokonać fundamentalnej, nieodwracalnej zmiany w państwie. Wielka Brytania przed nią i po niej to były dwa różne kraje. Czy tak będzie z Polską po Tusku? Wątpię.

Tusk też podzielał ten zachwyt Thatcher?

Oczywiście, on był u nas powszechny. Gościliśmy ją dokładnie 20 lat temu i dla naszego KLD-owskiego środowiska była ikoną.

To co, teraz Tusk stracił ambicje?

On nie kreuje zmian, nie wyznacza ich kierunku, tylko odpowiada na to, co się dzieje. Przychodzi Rostowski i mówi: „Olaboga, Eurostat wykazuje, że mamy 57,5 procent zadłużenia, a nie mamy już dywanu, by to zamieść!" Co wtedy robi Tusk? Szuka z ministrem kolejnej sztuczki, by jakoś to schować.

Czasem, jak widać po zapowiedziach oszczędnościowych, coś jednak Tusk robi.

Ale to wszystko jest reaktywne, doraźne, tymczasowe. A ja chciałbym, by on wrócił do swoich ambicji. Teraz to łatwiejsze, bo jego pozycja jest inna. On nie walczy o to, by rządzić partią czy nawet by wygrać kolejne wybory. Stawką dla niego jest jak zostanie zapamiętany w historii: jako ten, który coś zmienił, czy jako ten, który rządził najdłużej w pierwszym ćwierćwieczu III Rzeczpospolitej.

To mało?

Chciałby pan przejść do historii jako Cyrankiewicz? W końcu facet był premierem całe dekady, tylko co z tego? I to jest pytanie do Tuska: czy chce przejść do historii i jako kto? Na razie wiemy, że jest bardzo sprawny, stworzył największą partię władzy i co dalej? Co z tego zostanie?

? ? ?

„Jak to się stało, że sceptycy co do tezy o globalnym ociepleniu wywołanym działaniami człowieka (w skrócie GOWDC), w tym tysiące poważnych naukowców w najrozmaitszych dziedzinach z klimatem związanych, są przez media powszechnie opisywani jako malusieńka grupka wariatów, nazywani i utożsamiani z prawicą? Kilka dni temu w jednej z amerykańskich gazet ukazał się reportaż, w którym lekko sceptyczna co do GOWDC wypowiedź pewnego republikańskiego senatora została uznana jako objaw jego... przesunięcia się w stronę politycznej prawicy. Halo? Dlaczego? Dla autora reportażu była to rzecz nie warta wyjaśnień. Chodzi tu nie o naukę, lecz o politykę: sceptyk, więc zły, a zatem naturalnie prawicowiec.

Lewica zawsze lubiła przekonywać, że kto nie jest z nią, jest zły, ponieważ to ona i tylko ona walczy z . Kto zatem nie jest z nią, ten nie przyłącza się do walki z faszyzmem. A zatem jest (z definicji) faszystą. Oczywiste jest przeto, że sceptycy są na prawicy, ponieważ są to (skoro nie zgadzają się z tzw rzekomym consensusem) faszyści.

Co więcej, ruch poparcia dla tezy GOWDC jest silnie związany z niechęcią do kapitalizmu i do wolnego rynku, i z innymi ruchami antykapitalistycznymi. Zresztą niektórzy jego zwolennicy – w tym kilku naukowców, m.in. znany francuski klimatolog Jean Jouzel – chętnie się do tego przyznają. Nic zatem dziwnego, że pisze się, iż ktoś, kto ośmielił się wyrazić w najmniejszej nawet mierze sceptycyzm co do GOWDC, .

Odgrywa tu też ważną rolę inny, związany nurt, czy raczej tendencja, na lewicy, mianowicie polityka dobrego samopoczucia. Polega ona na tym, że rezygnujemy z posługiwania się darem rozumu i popieramy sprawy, których poparcie daje nam poczucie bycia dobrym, troskliwym, tolerancyjnym, altruistycznym człowiekiem. Ale aby osiągnąć dobre samopoczucie w kwestii ocieplenia, by móc się pławić w tym miłym ciepłym przekonaniu, że jest się po dobrej stronie, ta dobra strona musi istnieć. Musi też zatem istnieć strona zła.

Innymi słowy, musi być problem i musi być wróg; dobre samopoczucie zależy od możliwości przejmowania się problemem i zwalczania wroga. Jesteśmy dobrzy, bo troszczymy się o Ziemię, i jesteśmy dobrzy, po jesteśmy po dobrej stronie. Jeśli GOWDC nie ma, setki tysięcy ludzi traci dobre samopoczucie i musi szukać innego źródła pocieszenia. Stąd tak zaciekłe oszkalowanie i tępienie tych, którzy tezy o GOWDC nie popierają. Kwestie nauki, danych, faktów, prawdy i fałszu nie są tu istotne". – pisze Agnieszka Kołakowska w pamflecie rozprawiającym się z nową falą doniesień o symptomach ocieplenia klimatu pod tytułem Cieplarniane fusy

? ? ?

Pozostać sobą, popłacić rachunki

– pragnie Greg Zglinski, reżyser prezentowanego od dziś w kinach „Wymyku", którego sylwetkę kreśli Barbara Hollender.

„Urodził się w Warszawie, pierwsze kroki stawiał w Rosji, podstawówkę zaczynał w Polsce, maturę zdał w Szwajcarii, dziś znów mieszka w Warszawie. Mówi biegle w kilku językach. Z rosyjskiego zostało mu w pamięci kilka słów, ale gdyby było trzeba, pewnie szybko by sobie ten język przypomniał. Podróżował od wczesnego dzieciństwa.

Co dała mu Szwajcaria? — Poza językami — poczucie ładu jako wartości — mówi. — Tam nawet debaty polityków odbywają się spokojnie. To jest walka argumentów, nie ludzi. Jednak Zgliński odczuł też minusy emigracyjnego życia. Zawsze był trochę na uboczu. Więc choć brzmi to sloganowo, kino, które lubił od dziecka, stało się dla niego niszą, gdzie czuł się u siebie. Do dziś pamięta, jak w wieku 12 lat wbiło go w fotel . Zaczął interesować się efektami specjalnymi i 8-milimetrową kamerą robić krótkie filmiki. Już wtedy mówił, że będzie reżyserem filmowym. Ale po maturze długo szukał swojej drogi. Od dzieciństwa grał na skrzypcach, później na gitarze i pianinie, został więc basistą i gitarzystą w kolejnych trzech grupach muzycznych. Zapisał się też na rok do szkoły pantomimy.

Pracował jako stróż nocny, pomocnik kamieniarza, kinooperator i... konduktor w Orient Expressie. Ale wtedy już pisał scenariusz krótkiego filmu, który pokazał na egzaminie w szkole filmowej w Łodzi. To była impresja o małym chłopcu, który spotyka się pierwszy raz ze śmiercią, gdy zdycha mu jego ulubiony żółw.

Na studia w łódzkiej filmówce namówili go rodzice. Był rok 1992. Szwajcarzy sponsorują studentom naukę za granicą, gdy nie ma w ich kraju odpowiedniej wyższej uczelni. Stypendium pokryło mu koszty czesnego.

Gdy pytam, jak odebrał wówczas Polskę, mówi:— Przeżyłem kilka zaskoczeń. Kiedy w wynajmowanym przy Piotrkowskiej mieszkaniu zepsuł się bojler, robotnik, który przyszedł do naprawy, rozmontował go, po czym wyszedł i więcej się nie pojawił. Potem zauważyłem, że wypita była cała woda kolońska. Takie anomalie były mi obce. Podobnie jak to, że ktoś  umawia się i nie przychodzi. Albo spóźnia się pół godziny i nie przeprosi.

Ale wtedy najważniejsze było kino. Zwłaszcza, że na trzecim roku opiekował się jego etiudą Krzysztof Kieślowski.  — Miał rentgenowskie spojrzenie — wspomina Zgliński. — Czułem, że nie muszę wiele o sobie mówić, bo i tak wszystko wie. On sam też niewiele mówił, ale to, co powiedział zawsze miało znaczenie. Dzięki niemu zrozumiałem, że reżyseria to zawód. Bardzo konkretny. Kieślowski podchodził do kina jak inżynier. U niego wszystko miało swoją funkcję: każdy dialog, każdy rekwizyt. Przywiązywał wielką wagę do konstrukcji filmu. To było i jest mi bardzo bliskie. Wpajał nam, że nieważne, gdzie się postawi kamerę, ważne po co".

Ponadto w Plusie Minusie

„Brak tolerancji wobec większości, coraz szersza sfera wyjęta spod dozwolonej prawem debaty publicznej, kneblowanie ust przeciwnikom ideowym – oto cechy nowej religii, która znajdzie w Polsce coraz więcej wyznawców. Media będą dla nich wsparciem, dlatego, że konflikty społeczne sprzedają się lepiej niż pokój" – taka wizję nieodległej przyszłości kreśli w tekście A gdy już wygra lewica Dariusz Rosiak.

Jeden z transparentów „Kolorowej Niepodległej" głosił: „Wolę być pedałem niż faszystą". Ten dylemat, który - co za chwilę uzasadnię - powinien być bliski każdemu Polakowi, postawiła jako pierwsza przed kilku laty Aleksandra Mussolini, wnuczka Benito, która w wywiadzie dla RAI uznała, że lepiej jednak być faszystą niż pedałem. Wybór jest piekielnie trudny, zwłaszcza np. dla heteroseksualnego liberalnego konserwatysty, albo demokratycznego socjalisty niezainteresowanego seksem, ale mnie zastanawia co innego - dlaczego mianowicie w czasach, gdy teoretycznie możemy być wszystkim i mieć wszystko, ludzie tak chętnie ograniczają sobie możliwości. Przecież oprócz bycia pedałem lub faszystą jest jeszcze wiele innych opcji, można na przykład być wędkarzem, albo dyrektorem szkoły, albo niewierzącym. To są wszystko dostępne ludziom wybory życiowe, a tu - albo tak albo siak. I nic pośrodku.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje