Zwisające okulary ułatwiają swą kontrastowością śledzenie subtelnych konturów twarzy" – pisał w dzienniku o swym praskim przyjacielu Franz Kafka. Był rok 1914.
Franz Werfel, poeta, prozaik i dramaturg, zaprzyjaźniony z Kafką i Maxem Brodem, pochodzący z żydowskiej rodziny, wysłany jednak przez rodziców do szkoły prowadzonej przez katolicki zakon. Paradoks? Nie, po prostu Europa sprzed wielkiej wojny, której znaczenie dla naszej świadomości coraz trudniej nam sobie wyobrazić, choć w tym roku przypada jej setna rocznica. Werfel pisze po niemiecku, a w latach 20. i 30. jest uważany za jednego z najznakomitszych autorów swego języka. Pisze, w odróżnieniu od ekscentrycznego autora „Procesu", dużo, sporo też publikuje, osiąga wydawnicze sukcesy, ale kiedy naziści dochodzą do władzy, jego książki stają się zakazane, są palone jako przykłady „literatury zdegenerowanej". W 1940 r. Werfel wraz z żoną decyduje się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Nie jest to łatwe, przedziera się przez Francję i przypadkiem dociera do Lourdes. Tu pomagają mu miejscowi zakonnicy, opowiadają pisarzowi o objawieniu Matki Bożej, wcześniej nic o tym nie wiedział. Ślubuje, że w przypadku uratowania napisze o tym książkę. Ślubów dotrzymuje. „Pieśń o Bernadetcie" powstaje w Stanach, to najpiękniejsze literackie świadectwo o cudzie, o którym tak wspaniale pisał też w swoim reportażu nasz Andrzej Bobkowski. Książka, sfilmowana w Hollywood, miała kilka polskich wydań, ale teraz ukazała się inna, wcześniejsza, mająca swoją polską premierę z górą 50 lat temu. Jak dobrze, że ją przypomniano!
Zwłaszcza że tak mało pamięta się o zagładzie narodu ormiańskiego dokonanego z ręki Turków w 1915 r. „Czterdzieści dni Musa Dah" to niezwykłe literackie świadectwo, imponujący prozatorski fresk, liczący w najnowszym wydaniu 780 stron. Może jednak nie warto czytać opasłych skandynawskich kryminałów? Rzecz zachwycająca, przejmująca i przerażająca skalą okrucieństwa. W 1930 r. Werfel odbył podróż na Bliski Wschód i zapoznał się ze skalą zagłady, która przyniosła wedle dzisiejszych szacunków od 1 do 1,5 miliona ofiar. Turcja, sprzymierzona z państwami centralnymi, postanowiła pozbyć się ormiańskiej mniejszości poprzez deportacje, egzekucje i obozy na pustyni, będące prefiguracją Auschwitz.
Akcja powieści Werfla jest wielowątkowa. Główny bohater, Gabriel Bagradian (doczekał się podobizny na ormiańskim znaczku), to Ormianin, wykształcony we Francji, były oficer osmańskiej armii, który w obliczu eksterminacji decyduje się na krok ostateczny. Wie o tym, jak traktowani są jego rodacy w całym osmańskim imperium, że podczas deportacji kobiety są gwałcone, a dzieci mordowane. Mężczyzn skazuje się na ciężkie roboty, a potem zabija. Marsz przez pustynię ormiańskich dzieci z sierocińca w Zejtunie jest dla nas, Polaków, oczywistą zapowiedzią tego, co stało się z sierotami Janusza Korczaka w warszawskim getcie Anno Domini 1943. To jeden z najbardziej wstrząsających fragmentów książki Werfla.
Gabriel Bagradian przekonuje społeczność czterech wsi, że lepiej walczyć, niż dać się zarżnąć. Pięć tysięcy Ormian wyrusza na Musa Dah, górę Mojżesza, rozległe pasmo w Syrii i tam buduje umocnienia, a potem z powodzeniem odpiera tureckie ataki. Toczy się obozowe życie, obfituje w sceny triumfu i klęski. Gabriel Bagradian, wódz całej społeczności, pragnie zginąć w walce jak człowiek, a nie zaszczuty przez Turków pies. Chce, by tak samo ginął jego wierzący w Chrystusa naród. I tak się właśnie staje: to triumf Bagradiana, zastrzelonego przez tureckiego snajpera. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, duszpasterz polskich Ormian, pisze na skrzydełku tej świetnej książki: „Zbrodnia na narodzie ormiańskim nigdy nie została osądzona i ukarana. (...) W 1939 r. Adolf Hitler, wysyłając do Polski wojska niemieckie, zezwalał im na okrucieństwo wobec ludności podbijanego kraju, mówiąc: „bo któż obecnie pamięta o eksterminacji Ormian w Turcji". Pamiętajmy.