Celebryci w tabloidach

Literaci, którzy posmakowali medialnej sławy, są „na głodzie". Żeby go zaspokoić, muszą jeszcze intensywniej zaznaczać swoją obecność na ogólnopolskiej ściance z celebrytami.

Publikacja: 22.11.2014 01:08

Celebryci w tabloidach

Foto: Archiwum

Napisać książkę to nic wielkiego, wydać też się udaje bez większego trudu, ale jej sprzedaż – to jest prawdziwy problem. Minęły czasy, gdy literaci starali się pisać jak najpiękniej i jak najmądrzej, teraz chcą pisać skutecznie! Inaczej mówiąc, skończyła się epoka Prousta i Manna, a zaczęła dominacja wydawniczych działów promocji, reklamy i list bestsellerów. Czasy Dana Browna i  J.K. Rowling. W Polsce – która z determinacją odrabia opóźnienie względem świata – także.

Nike w kiecce

Znakiem czasu jest puenta jednego z felietonów Michała Witkowskiego, pisarza przecież cenionego i popularnego. Wyznał on szczerze na łamach tygodnika „Wprost", że teraz „moim jury, moją całą Nike i moim Noblem stał się raport sprzedaży...". Dla kogoś, kto przywiązany jest do wizji literatury jako działalności artystycznej uprawianej po dojrzałym namyśle przez poważne osoby, wypowiedź Witkowskiego musi być trudna do strawienia. Dla tych jednak, którzy akceptują fakt, że dzisiaj miarą sukcesu książki jest liczba sprzedanych egzemplarzy, to stwierdzenie banalne. I tych drugich jest coraz więcej. Oni ze zrozumieniem patrzą na to, co wyrabia ostatnio autor „Lubiewa". Widzą w tym pionierski na naszym terenie wysiłek pogodzenia pracy pisarskiej, która na ogół wstydu autorowi nie przynosi, z próbami wskoczenia do grupy celebrytów, którzy chcą za wszelką cenę skupiać na sobie uwagę mediów i przyciągać zainteresowanie mniejszymi czy większymi skandalami.

Witkowski wyciągnął praktyczne wnioski z tego, że książki telewizyjnych gwiazdek od kucharzenia, sprzątania mieszkań i gimnastyki przebijają na listach sprzedaży jego powieści. I jak dr Jekyll stworzył swojego mr Hyde'a – modową blogerkę o jakimś ekscytującym pseudonimie, dał jej własną twarz i zaczął pojawiać się na imprezach, gdzie wdzięczy się do fotoreporterów na tzw. ściankach wystrojony w kiczowate kiecki, boa i temu podobne akcesoria. Może to dla kogoś jest zabawne, mnie się wydaje żałosne, ale efekt zaplanowany przez Witkowskiego został osiągnięty: wszyscy o tej jego przemianie pisali, prasa kolorowa pokazywała go do upojenia i pewnie ma to wpływ na sprzedaż jego ostatniej powieści – „Zbrodniarz i dziewczyna". Czyli się udało?

No, jednak nie do końca. Z zabawą w celebrytę igrającego z mediami jest jak z dopingiem w sporcie czy z nałogiem: z miesiąca na miesiąc potrzebna jest większa dawka. I wygląda na to, że Witkowski właśnie wpadł w tę pułapkę. Wyfiokowana blogerka, którą odgrywa, już się co nieco opatrzyła i uznał, że konieczne jest mocniejsze „wejście". Więc na dwa dni przed tegorocznym Świętem Niepodległości pojawił się na nagraniu TVN-owskiego programu kulinarnego „Ugotowani" w stroju wyglądającym jak wojskowy uniform, ale oczywiście z utlenionymi włosami, makijażem i nieodłącznym ostatnio boa oraz z biało-czerwoną opaską ze znakiem Polski Walczącej.

Zbulwersowało to biorącego też udział w programie dziennikarza TVN Filipa Chajzera, który miał to skomentować: „Boa, sroa, rób co chcesz, ale tak to się nie bawimy, serio. Ja jestem warszawiakiem od pokoleń". Witkowski potulnie ściągnął z ramienia opaskę, a później stwierdził: „Wystraszyłem się Filipa. Myślałem, że dokonałem jakiejś profanacji, ale nie dopatruję się tutaj". Rzecz jest oczywiście do dyskusji i nawet jeśli nie była to profanacja w rozumieniu prawa, to jednak co najmniej niestosowność. I to nie tylko dlatego, że kilka miesięcy temu Sejm uchwalił ustawę o ochronie znaku Polski Walczącej. Ale cel znów został osiągnięty: o Witkowskim było przez chwilę głośno w internecie.

I o to właśnie chodzi, żeby było głośno. Tak działa tabloid. Bo jeśli zatrzyma się uwagę odbiorców, to z Akademii Noblowskiej Witkowskiego, czyli z „raportów sprzedaży", mogą się pojawić dobre wieści.

Tabloidy kreują emocje i gonią za nimi bez litości – taka ich natura. Po to je wymyślono i z tego żyją. Znakiem czasu jest jednak to, że tabloidyzacja coraz mocniej wpływająca na media głównego nurtu dotyczy też świata literatury. Że pisarze starają się korzystać z metod tabloidowych odpowiedniejszych chyba dla celebrytów, zamiast je analizować. Tak jak to choćby w czasach narodzin współczesnych bulwarówek zrobił Heinrich Böll w „Utraconej czci Katarzyny Blum" (historia kobiety zaszczutej przez „Bilda", choć nazwa niemieckiego tabloidu się tam nie pojawia). Do pewnego stopnia autorów książek usprawiedliwia to, że czują napór rynku, że muszą dawać wydawcy taki produkt, który ma szansę na dobrą sprzedaż. Nie mogą liczyć na mecenat państwowy, dzięki któremu na artystyczne eksperymenty mogli sobie pozwolić twórcy za czasów PRL. Nakłady książek są zaś u nas tak żenująco niskie w porównaniu z liczbą obywateli, że z pisania doprawdy ciężko się utrzymać. Stąd najrozmaitsze próby zwrócenia na siebie uwagi.

Taniec z tabloidami

Problem polega na tym, że pisarz rozpoczynający grę z tabloidowymi mediami (do których należą też najrozmaitsze plotkarskie serwisy internetowe z Pudelek.pl na czele) nie rozumie, że tu się używa znaczonych kart. I że zawsze ta sama strona wygrywa. Tabloidy potrzebują newsów, ale nie zatrzymają się w miejscu, które im wyznaczy bohater artykułów.  Będą szukać sposobu, by go ośmieszyć i skompromitować, bo tak właśnie działają. Ich naczelną zasadą jest atak na establishment. Również ten kulturalny. Redaktorzy bulwarówek rozumieją, w przeciwieństwie do samych zainteresowanych, że obecność w tabloidach osłabia pozycję pisarzy w świecie literatury. Zabawne, gdy przypominają o tym twórcom.

Tak było na przykład pięć lat temu, gdy „Super Express" opublikował zdjęcie Witkowskiego trzymającego na rękach domorosłego stylistę Tomasza Jacykowa. Autor „Lubiewa" w ciemnym garniturze (to były czasy sprzed jego transformacji w modową blogerkę), a Jacyków w białej sukni, butach na obcasach i groteskowym kapelutku stanowiącym jego znak firmowy. „Tak, oświadczyłem się Tomkowi", wyznał pisarz w tekście towarzyszącym zdjęciu, ale później wyjaśniał na którymś z plotkarskim portali, że „cała sytuacja była raczej żartem". Mało śmiesznym, trzeba dodać. A potem portal Pomponik pochylił się nad Witkowskim, komentując sprawę: „To smutne, że pisarz, by promować nową książkę, posuwa się do tak prymitywnych działań".

Katarzyna Grochola, królowa polskiej literatury kobiecej, wzięła z kolei udział – jak rasowa celebrytka – w telewizyjnym „Tańcu z gwiazdami". Zresztą z sukcesem, bo dotarła do półfinału którejś tam edycji programu. Na portalu Fakt.pl można się jeszcze dzisiaj, po latach, natknąć na tytuł „»Taniec z gwiazdami« i dekolt Grocholi!". Niby nic złego w tym nie ma, że popularna autorka pojawia się tam, gdzie serialowe gwiazdy, sportowcy i telewizyjni prezenterzy, ale... No właśnie, nikogo przy tej okazji nie obchodzi jej twórczość, a jedynie zawartość dekoltu. Choćby nawet była ona najbardziej interesująca, to jednak z literaturą nie ma wiele wspólnego.

Manuela w pianie

A stąd już blisko do wanny. Otóż ktoś z kanału TVP Kultura – pewnie w dobrej wierze – wymyślił, że trzeba uatrakcyjnić obecność pisarzy na ekranie, i uruchomiono emitowany już dość długo program „Nocne czytanie w wannie". Fakt, w wannie sporo ludzi czyta, ale pisarz publicznie czytający późną nocną porą fragment swojego utworu w wannie to jednak coś niezwykłego. TVP Kultura została powołana po to, by popularyzować m.in. literaturę, ale nie za wszelką cenę. Czy zresztą popularyzuje ją w ten sposób? Tytuł programu i pora emisji  sugerują, że bardziej od treści interesujące jest ciało pisarza, że pisarze płci obojga na golasa będą czytać swoje teksty. Nie wierzę, by ktoś zainteresowany literaturą włączał telewizor, by posłuchać np. Manueli Gretkowskiej czytającej kawałek swojej powieści, bo jak będzie chciał, to sam sobie przeczyta. Kiedy program startował, jego bohaterowie konwencjonalnie ukrywali się w pianie, później (z oszczędności?) wchodzili do wanny w ubraniu i leżąc tam, czytali co trzeba. Jeszcze później niektórzy (np. Sylwia Chutnik) wędrowali z wanną w plener. Zapowiadane naruszenie dobrych obyczajów nie nastąpiło, ale jest jakaś niemiła dwuznaczność w tym, że w taki właśnie sposób ma być promowana literatura...

Gretkowska jest znana nie tylko z tego, że kąpała się w towarzystwie swojej książki, ale przede wszystkim z tego, że napisała trochę interesującej prozy i że lubi prowokacje, co przyniosło jej rozgłos. Kiedy wydawała kolejną książkę, szykowała coś dla tabloidów. Gdy ukazała się „Miłość po polsku", najpierw rytualnie zaczepiła w wywiadzie (dla „Newsweeka") kler, a potem – również rytualnie podszczypując polski prowincjonalizm – oddała się dywagacjom o tym, „kto jest naprawdę najważniejszą parą w Polsce". „Każda społeczność ma swoją królewską parę, o której codzienności i perypetiach piszą bulwarówki, plotkarskie portale. U Francuzów jest to Sarkozy i Bruni, w Szwecji następczyni tronu z grzecznym narzeczonym. A u nas Doda i Nergal. To jest nasza »para królewska«. Jędrne soft porno i książę ciemności. A w niedzielę wszyscy grzecznie do kościoła. Z pisarskiego punktu widzenia to ciekawy wzór, może rzucik: nasze różowe marzenia na czarnej fasadzie".

Podobnie rok temu postanowił zwrócić na siebie uwagę Wojciech Kuczok, wcześniej uważany za poważnego pisarza – kiedy miał się ukazać tom jego erotycznych opowiadań „Obscenariusz", zdecydował się wystąpić dla „Vivy" w sypialnianej sesji zdjęciowej ze świeżo poślubioną Agatą Passent. Doszło przy tej okazji do zwierzeń na temat tego, że przez pół roku para nie wychodziła z łóżka. Od razu przypomina się akcja Johna Lennona i Yoko Ono „Bed-in", tyle że eks-Bitels wylegując się, walczył o pokój (!), a nasza para chyba tylko w celach promocyjnych.

Takie akcje mają jednak krótki termin przydatności do spożycia. Widać to już po Gretkowskiej, która posługuje się słownymi prowokacjami od lat, chyba od początku swojej literackiej drogi, i choć są one jeszcze tu i ówdzie odnotowywane, nie robią już na nikim wrażenia. Pewnie przy okazji kolejnej książki da ostrzej czadu. Może zacznie śpiewać? Jak Dorota Masłowska. To też jest ciekawy przypadek: cudowne dziecko polskiej literatury, gdy nie może wrócić na poziom, który sama sobie wyznaczyła, wydała płytę. Niestety, kiepską, ale gazety o niej pisały. Minęło trochę czasu i Masłowska 11 listopada nagrała teledysk z protestem przeciwko spaleniu tęczy na warszawskim placu Zbawiciela. Oczywiście mogła to zrobić, ale zastanawia data publikacji, jakby obliczona na to, że zrobią szum wokół utworu pod wdzięcznym tytułem: „Tęcza. No każdy by się wk...".

Wszystkie te anegdoty prowadzą do wniosku, że pisarze, którzy posmakowali medialnej sławy, są „na głodzie". Żeby go zaspokoić, muszą jeszcze intensywniej zaznaczać swoją obecność na ogólnopolskiej ściance z celebrytami. Może zresztą ma rację Frédéric Beigbeder, gdy mówi, że „pisarz, który nie ma w sobie pychy, to hipokryta". Francuz i na dodatek celebryta, autor niesłychanie w swoim kraju popularny, z pewnością wie, co pisze: może to więc zwyczajna pycha leży u podstaw tych promocyjnych wygłupów? I przekonanie: jestem wielki, ale zniżę się do twojego poziomu?

Techniki lansu

Na koniec trzeba jeszcze dla porządku odnotować istnienie grupki twórców, która też trafiła do tabloidów, choć pewnie tego nie planowała, ale niczego do końca nie wiadomo. Dobrym przykładem jest tu Michał Rusinek, autor wierszy dla dzieci, piosenek i limeryków, znany przede wszystkim jako były sekretarz Wisławy Szymborskiej i prezes fundacji opiekującej się jej spuścizną. Ostatnio został kilka razy zauważony przez tego rodzaju media, bo wystąpił w reklamie orzeszków (co oburzyło niektórych przyjaciół noblistki, ponieważ prezentowano go jako jej wieloletniego współpracownika). Wcześniej podobna historia przydarzyła mu się z mercedesem, którego pozyskał dla fundacji (natychmiast pojawiły się plotki, że sam się dorabia dzięki Szymborskiej). A chyba największy rozgłos zdobył, gdy na swoim Facebooku ogłosił, że nie będzie odpowiadał na e-maile zaczynające się od „witam".

Tabloidy – które z zasady nie zajmują się literaturą ani żadną inną dziedziną sztuki (oprócz seriali telewizyjnych i komedii romantycznych) – chętnie opisują też tych pisarzy, którym puściły nerwy. Tak było kilka lat temu, gdy teoretyk literatury prof. Michał Paweł Markowski spoliczkował pisarza i tłumacza Antoniego Liberę. Co zabawne, zostało to w „Fakcie" przedstawione jako spór o kobietę, choć z prawdziwą przyczyną sporu nie miało to nic wspólnego. To była chyba pierwsza mocno nagłośniona przez tabloidy afera z udziałem poważnych pisarzy – wcześniej, na początku lat 70. ubiegłego wieku, a więc w czasach, gdy w Polsce funkcjonowały tylko „poważne" media, podobnym echem odbiła się sprawa obecności Janusza Głowackiego na naturystycznej plaży w Chałupach. Przyłapanych ukarało kolegium ds. wykroczeń, co zresztą sam zainteresowany bardzo dowcipnie opisał.

No i trzeba odnotować głośną aferę sprzed kilku tygodni, gdy w internecie doszło do pyskówki między znaną badaczką kultury oraz feministką Kingą Dunin i obiecującym pisarzem Ignacym Karpowiczem. Była tam mowa o niezwróconym długu, molestowaniu seksualnym i gejowskim związku mogącym mieć wpływ na pracę jury Nagrody Nike.  Można by ten wywód podsumować słowami, że nic się przecież nie zmieniło, dawniej literaturze też towarzyszyły skandale. A to wybuchała jakaś gejowska miłość, a to kogoś nakryto na plagiacie, a to pisarze się pobili, a to wywoływali pijackie awantury w Kameralnej czy SPATiF-ie, a to jednego z nich wsadzono do paki pod zarzutem gwałtu... Wszystko to było za czasów PRL, więc w epoce przedtabloidowej, słabo widoczne, a nawet wstydliwie przemilczane. Wtedy literatura uznawana była zarówno przez władze, jak i przez odbiorców za zjawisko ważniejsze niż dzisiaj. Pisarz był kimś wyniesionym ponad pospolitą rzeczywistość, choć oficjalna propaganda nachalnie postulowała jego zbliżenie z klasą robotniczą. Czy więc wtedy pisarze nie zabiegali o sławę? Owszem, ale ich starania były dyskretne.

Dzisiaj natomiast, gdy literatura mało kogo obchodzi, pisarze coraz częściej stosują techniki tabloidowe, by się lansować. I to jest proces, który będzie się nasilał. Ze szkodą dla sztuki. Bo dla wielu odbiorców już dziś nie ma różnicy między Michałem Witkowskim a jakąś Maffashion czy inną Jolą Rutowicz. Są mieleni przez ten sam medialny młyn, gdzie nikogo żadne książki nie obchodzą. Wydaje mi się – obym się mylił – że będzie tu zachodził proces taki, jaki zdarzył się polityce. Im więcej posłowie gadają do kamer telewizyjnych, im bardziej zabiegają o popularność, tym mniej są lubiani. Pisarze błaznują na nieco innym poziomie i z większą dezynwolturą, bo nie spoczywa na nich odpowiedzialność za państwo, ale i ranga literatury i ranga zawodu pisarza już się mocno obniżyły. No, ale trudno oczekiwać, by czytelnik wierzył w to, że ważne dzieło stworzy pisarz biegający na pokazy mody w boa na szyi.

Wydaje się jednak, że czytelnik chce wierzyć, iż autor książki to ktoś choć trochę mądrzejszy od niego i głębiej analizujący świat. Może to się zmieni i pisarze przyszłości będą potrzebni ludziom wyłącznie dla rozrywki. Na razie tak się nie stało, ale z pewnością się stanie, jeśli wszyscy będą się zachowywać jak Michał Witkowski.

Napisać książkę to nic wielkiego, wydać też się udaje bez większego trudu, ale jej sprzedaż – to jest prawdziwy problem. Minęły czasy, gdy literaci starali się pisać jak najpiękniej i jak najmądrzej, teraz chcą pisać skutecznie! Inaczej mówiąc, skończyła się epoka Prousta i Manna, a zaczęła dominacja wydawniczych działów promocji, reklamy i list bestsellerów. Czasy Dana Browna i  J.K. Rowling. W Polsce – która z determinacją odrabia opóźnienie względem świata – także.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu