Napisać książkę to nic wielkiego, wydać też się udaje bez większego trudu, ale jej sprzedaż – to jest prawdziwy problem. Minęły czasy, gdy literaci starali się pisać jak najpiękniej i jak najmądrzej, teraz chcą pisać skutecznie! Inaczej mówiąc, skończyła się epoka Prousta i Manna, a zaczęła dominacja wydawniczych działów promocji, reklamy i list bestsellerów. Czasy Dana Browna i J.K. Rowling. W Polsce – która z determinacją odrabia opóźnienie względem świata – także.
Nike w kiecce
Znakiem czasu jest puenta jednego z felietonów Michała Witkowskiego, pisarza przecież cenionego i popularnego. Wyznał on szczerze na łamach tygodnika „Wprost", że teraz „moim jury, moją całą Nike i moim Noblem stał się raport sprzedaży...". Dla kogoś, kto przywiązany jest do wizji literatury jako działalności artystycznej uprawianej po dojrzałym namyśle przez poważne osoby, wypowiedź Witkowskiego musi być trudna do strawienia. Dla tych jednak, którzy akceptują fakt, że dzisiaj miarą sukcesu książki jest liczba sprzedanych egzemplarzy, to stwierdzenie banalne. I tych drugich jest coraz więcej. Oni ze zrozumieniem patrzą na to, co wyrabia ostatnio autor „Lubiewa". Widzą w tym pionierski na naszym terenie wysiłek pogodzenia pracy pisarskiej, która na ogół wstydu autorowi nie przynosi, z próbami wskoczenia do grupy celebrytów, którzy chcą za wszelką cenę skupiać na sobie uwagę mediów i przyciągać zainteresowanie mniejszymi czy większymi skandalami.
Witkowski wyciągnął praktyczne wnioski z tego, że książki telewizyjnych gwiazdek od kucharzenia, sprzątania mieszkań i gimnastyki przebijają na listach sprzedaży jego powieści. I jak dr Jekyll stworzył swojego mr Hyde'a – modową blogerkę o jakimś ekscytującym pseudonimie, dał jej własną twarz i zaczął pojawiać się na imprezach, gdzie wdzięczy się do fotoreporterów na tzw. ściankach wystrojony w kiczowate kiecki, boa i temu podobne akcesoria. Może to dla kogoś jest zabawne, mnie się wydaje żałosne, ale efekt zaplanowany przez Witkowskiego został osiągnięty: wszyscy o tej jego przemianie pisali, prasa kolorowa pokazywała go do upojenia i pewnie ma to wpływ na sprzedaż jego ostatniej powieści – „Zbrodniarz i dziewczyna". Czyli się udało?
No, jednak nie do końca. Z zabawą w celebrytę igrającego z mediami jest jak z dopingiem w sporcie czy z nałogiem: z miesiąca na miesiąc potrzebna jest większa dawka. I wygląda na to, że Witkowski właśnie wpadł w tę pułapkę. Wyfiokowana blogerka, którą odgrywa, już się co nieco opatrzyła i uznał, że konieczne jest mocniejsze „wejście". Więc na dwa dni przed tegorocznym Świętem Niepodległości pojawił się na nagraniu TVN-owskiego programu kulinarnego „Ugotowani" w stroju wyglądającym jak wojskowy uniform, ale oczywiście z utlenionymi włosami, makijażem i nieodłącznym ostatnio boa oraz z biało-czerwoną opaską ze znakiem Polski Walczącej.
Zbulwersowało to biorącego też udział w programie dziennikarza TVN Filipa Chajzera, który miał to skomentować: „Boa, sroa, rób co chcesz, ale tak to się nie bawimy, serio. Ja jestem warszawiakiem od pokoleń". Witkowski potulnie ściągnął z ramienia opaskę, a później stwierdził: „Wystraszyłem się Filipa. Myślałem, że dokonałem jakiejś profanacji, ale nie dopatruję się tutaj". Rzecz jest oczywiście do dyskusji i nawet jeśli nie była to profanacja w rozumieniu prawa, to jednak co najmniej niestosowność. I to nie tylko dlatego, że kilka miesięcy temu Sejm uchwalił ustawę o ochronie znaku Polski Walczącej. Ale cel znów został osiągnięty: o Witkowskim było przez chwilę głośno w internecie.