„Domy na piasku. Polacy w Iranie (1942–1945)”: Udało się. Przetrwaliśmy

Pierwsi polscy tułacze docierają do brzegów Pahlawi 4 kwietnia 1942 roku, dzień przed Niedzielą Wielkanocną. Wszyscy próbują jak najszybciej znaleźć się na lądzie – bo co, jeśli statek zacznie zawracać?

Publikacja: 11.04.2025 15:00

Polacy, którzy trafili do Iranu, mieli nadzieję, że kiedyś wrócą do ojczyzny. Na zdjęciu kobieta dek

Polacy, którzy trafili do Iranu, mieli nadzieję, że kiedyś wrócą do ojczyzny. Na zdjęciu kobieta dekoruje białego orła w obozie dla uchodźców w Teheranie, 1943 rok

Foto: Library of Congress

1Parzący piasek pod stopami na lądzie zapamięta wielu.

Czasem ze statku nie dało się zejść bezpośrednio i trzeba było dotrzeć do brzegu mniejszymi łódkami. Dlaczego? Niektórzy twierdzą, że było za płytko, by statek o tak głębokim zanurzeniu mógł wpłynąć dalej. Inni, że był brudny i bano się zarazy. Jeszcze inni uważają, że to dlatego, że w Pahlawi w ogóle nie było portu.

Na własnych małych łódkach podpływają też Irańczycy i proszą o butelki. Gdy co pewien czas ktoś wyrzuca z pokładu jakąś do morza, Irańczyk wyskakuje ze swojej skorupki i podpływa po nią. Po co im te butelki? Nikt z pasażerów nie wie. Tymczasem ktoś wrzuca na pokład statku paczkę angielskich papierosów. Rozchodzą się w mig.

Ludzie wysiadają ze statku powoli, bez sił.

Michał Giedroyć zapamięta, że jego mama, Anna, stała bliżej trapu i w sierpniu 1942 roku pierwsza zeszła z pokładu statku Kaganowicz na irańską ziemię.

Jeśli mimo wszystko udało się komuś wywieźć z Rosji jakikolwiek dobytek, niesie go na plecach. Również w sierpniu jedenastoletnia Helena Stopa schodzi z pokładu w za małej sukience i z przywiązanym do grzbietu garnkiem z tłuszczem. Ten w upale topi się i spływa po jej ciele. Jej mama dźwiga podobnie zamontowaną maszynę do szycia – na szczęście niewielką, lekką, bo w rękach ma jeszcze tobołki z ubraniami. Dodatkowo Helena z bratem niosą zawiniątka z sucharami. Nie ma nawet czasu na radość – muszą jeszcze dojść do namiotów. Trzy kilometry wędrówki po plaży ciągną się w nieskończoność.

Pahlawi widziało to już nieraz.

Czytaj więcej

„Nic to. Dlaczego historia Polski musi się powtarzać?”: Śmietnik, który jest cmentarzem

Pierwsi polscy tułacze docierają do jego brzegów 4 kwietnia 1942 roku, dzień przed Niedzielą Wielkanocną. Wszyscy próbują jak najszybciej znaleźć się na lądzie – bo co, jeśli statek zacznie zawracać? Wybucha panika, jedno dziecko wypada z ramion matki do morza.

Anna Połtowicz klęka i całuje ziemię. Składa przysięgę: „Póki będę żyć i będę przytomna, nigdy więcej nie pozwolę się zawlec do Rosji, choćby to miało kosztować życie. Nigdy też nie zmarnuję ani kromki chleba”.

Choć większość z nich nie wie, dokąd poprowadzi ich dalsza droga, wydaje się, że morze bezpiecznie chroni ich od przeszłości. Do nowo przybyłych podchodzą polscy żołnierze, choć głównie po to, żeby szukać swoich rodzin, wypytać, skąd kto przyjechał, czy spotkał tego lub tamtą, czy w ogóle o nich słyszał. Każdy nowy statek przywozi ze sobą nową nadzieję na odnalezienie bliskich.

2W klombach przy asfaltowych ulicach kwitną petunie, pelargonie i cynie. Takie same jak w Polsce. Między białymi marmurowymi willami wiją się żywopłoty, a w niebo strzelają topole. Aleje wysadzane są różami. Pahlawi wie, jak bardzo przypomina centra europejskich miast. Może tylko przedmieściom bliżej do uzbeckich peryferii.

Sytuacja polityczna zobowiązuje lokalne władze do pomocy zesłańcom, bo prawo do decydowania o tym, co wydarzy się na terytorium Iranu, roszczą sobie alianci. Jednak mieszkańców miasta nie trzeba zachęcać do pomocy przybyszom. Tak nakazuje tradycyjna gościnność, a Pahlawi jest typowym irańskim gospodarzem. Zmizerniałym ludziom idącym w łachmanach po plaży chce dodać nieco otuchy. W pierwszym odruchu mieszkańcy przychodzą z tym, co mają: słodkimi daktylami, ciastkami, cukierkami i pomarańczami. Wielu Polaków ostatni raz jadło świeże owoce jeszcze przed zesłaniem.

Miasto oddaje przybyszom do dyspozycji swoją plażę, gdzie mogą przyjmować transporty i wybudować własne miasteczko. Ci, którzy przypływają na wiosnę, organizują wszystko od podstaw. Między gośćmi spokojnie spacerują kormorany.

Po postawieniu pierwszych kroków na gorącym sierpniowym piasku mama Marysi Mineyko mdleje ze zmęczenia. Z pokładu zeszły ostatnie, bo kiedy podczas rejsu dziewczyna w końcu zasnęła, trudno było ją obudzić. Teraz ktoś pomaga jej zanieść nieprzytomną mamę do jednego z namiotów. Marysia trwa przy niej i nie oddala się od niej, nawet by iść po jedzenie, dopiero w końcu ktoś im je przynosi do namiotu. Pani Mineyko budzi się po trzech dniach i jest pewna, że przyjechała zaledwie przed chwilą. Marysia i jej brat dopiero wtedy przestają czuwać i znajdują czas, by wziąć kąpiel, jako ostatni z przybyłych. W końcu mogą użyć nowych kolorowych ręczników w kratę. Odnajduje ich też wuj Stefan Tyszkiewicz, który od pewnego czasu rozpytuje o rodzinę w każdym namiocie.

Tylko nowo przybyłych, którym nie można już pomóc, miasto obserwuje w ciszy. Tych, którzy po kilku pierwszych krokach umierają na piasku. Jeszcze na wiosnę chowa się ich w pośpiechu, a razem z ciałami grzebie się także w zakorkowanej butelce zapisane na kartce personalia zmarłych. Potem Pahlawi oddaje Polakom fragment swojej ziemi, by mogli na niej zorganizować cmentarz.

3Pułkownik Alexander Ross napisze później, że nikt nie był przygotowany na taki tłum ludzi, którym trzeba pomóc.

Liczba przybyłych przeraża lokalne władze. Urzędnicy Ministerstwa Spraw Zagranicznych Iranu przeglądają raporty dotyczące transportów i martwi ich zwłaszcza obecność tylu cywilów. Początkowo mówiono, że do Pahlawi przypłynie około dwóch i pół tysiąca osób tygodniowo. Tymczasem statki przypływają w dzień i w nocy, każdej doby na ląd schodzi mniej więcej sześć tysięcy ich pasażerów.

W sumie między marcem a wrześniem 1942 roku z Rosji wyjeżdża około stu szesnastu tysięcy osób, w tym siedemdziesiąt pięć tysięcy wojskowych. Oprócz kwietniowych i sierpniowych transportów lądem z ZSRR przez Maszhad ewakuuje się ponad dwa tysiące sześćset osób, w większości cywili. Prawie połowa z czterdziestu jeden tysięcy cywili to dzieci i młodzież. Zaraz po przyjeździe siadają na ławkach przy prowizorycznie rozstawionych stołach na plaży w Pahlawi i wypełniają prosty formularz danych osobowych. Mają opisać rozstanie z rodzicami i podać, gdzie do niego doszło. Wiele dzieci nie potrafi zrobić tego samodzielnie, nigdy nie chodziły do szkoły. Tym pomagają starsi. Wszystkie te świadectwa znajdą się potem w archiwum amerykańskiego Instytutu Hoovera.

Ewakuowani stanowią około siedmiu procent ogólnej liczby polskich obywateli wywiezionych do ZSRR. Liczby różnią się w zależności od źródeł. Odpowiedzialny za przebieg ewakuacji pułkownik Alexander Ross ma wgląd zarówno do dokumentacji polskiej, jak i brytyjskiej. Przytaczane przez niego statystyki są godne zaufania.

Zadaniem pułkownika Rossa jest zakładanie obozów dla zesłańców oraz pomoc w ich utrzymaniu. Jeszcze kilka dni przed pierwszym transportem, 24 marca, sowieckie władze w Teheranie twierdziły (w styczniu 1942 roku został podpisany trójstronny traktat pomiędzy ZSRR, Wielką Brytanią a Iranem, który legitymizował obecność wojsk brytyjskich i sowieckich; po jego podpisaniu Iran stał się protektoratem brytyjsko-sowieckim – przyp. autorki), że nic nie wiedzą o ewakuacji, jednocześnie godząc się na założenie w Pahlawi i w Kazwinie baz ewakuacyjnych.

Ross ma dostarczać polskim cywilom żywność i ubrania. Już w kilka dni po pierwszym transporcie pieczę nad kuchnią polową w Pahlawi przejmują Polacy. W obozach otwarto piekarnię i rzeźnię. Ci, którzy są już na lądzie, mają jedzenia pod dostatkiem, jednak nowi zesłańcy przypływają do portu głodni i spragnieni. Wciąż zdarza się, że morze jest wzburzone i nie mogą zejść na ląd. Pewnego dnia dopiero za piątym razem udaje się dostarczyć żywność na pokład.

Pułkownik Ross ma pod swoimi skrzydłami także opiekę medyczną. Szpitalom, w których będą leczyć się Polacy, ma dostarczać niezbędne zaopatrzenie. W Kazwinie, który będzie też przystankiem na trasie między Pahlawi i Teheranem, Rosjanie mieli oddać do dyspozycji mały budynek mogący służyć za izolatkę dla osób cierpiących na choroby zakaźne. Nie spieszą się jednak ze spełnieniem obietnicy. Budynek przekazują dopiero wtedy, gdy w geście rozpaczy przed wejściem ułożono ciała sześciu zmarłych.

Sam Alexander Ross trafił do Iranu po ucieczce przed nazistami z Bułgarii, gdzie działał w wywiadzie brytyjskim. Wcześniej pracował też w Polsce, gdzie nauczył się języka (jednego z kilku, które zna), a także w Estonii przy kontroli paszportów oraz jako attaché wojskowy równocześnie w Grecji, Bułgarii i Turcji. W Iranie pracuje dla Middle East Relief and Refugee Administration (MERRA, Administracja do spraw Pomocy Uchodźcom na Bliskim Wschodzie). To organizacja odpowiedzialna za współpracę pomiędzy stroną polską a irańską oraz za koordynację organizacji polskich, brytyjskich, Amerykańskiego Czerwonego Krzyża i Foreign Economic Administration (Administracja do spraw Gospodarki Zagranicznej). Pułkownik Ross wyzwania ma już we krwi.

4 Na plaży każdy nowo przybyły dostaje ulotkę z instrukcją, jak należy postępować na irańskiej ziemi. To dziesięć punktów.

Przede wszystkim trzeba się zachowywać spokojnie i godnie. Poza tym nie należy plotkować, rozmawiać o swoich przeżyciach ani o doświadczeniach znajomych. Trzeba też uważać, by nie sprzedać rzeczy za bezcen, bo oszuści i spekulanci mogą łatwo wykorzystać bezbronność nowo przybyłych. Kolejne dwa punkty wyjaśniają przeliczniki irańskiej waluty i ostrzegają, by pamiętać o tym podczas wymiany handlowej. Nie należy też nadużywać alkoholu. „Robi to bardzo złe wrażenie na Gospodarzach i Sprzymierzeńcach – i nie licuje z godnością narodową. Podniecenie alkoholowe nie tylko sprzyja bezmyślnej gadatliwości, ale w tutejszym klimacie bardzo szkodzi zdrowiu”. Ponadto należy bez zastrzeżeń poddawać się wszelkim zarządzeniom władz, bo ich celem jest dobro Polaków. Do zaspokojenia naturalnych potrzeb należy korzystać tylko z wyznaczonych miejsc, trzeba zachowywać czystość osobistą. Starać się pozbyć wszy. Zbędne szmaty i rupiecie zniszczyć. To w nich często siedzą zarazki. Poza tym wolne miejsce w transporcie jest na wagę złota. Jest zbyt cenne, by zajmowały je stare walizki. Jeśli umrze ktoś z bliskich, należy zgłosić to natychmiast komendantowi grupy, podając wszystkie niezbędne dane osobowe. Podobnie, jeśli ktoś z nich zostanie przetransportowany do szpitala.

Do każdej ulotki z instrukcją dołączona jest kartka z numerem: to legitymacja gwarantująca miejsce w obozie, w transporcie, a w razie choroby – również w zorganizowanym dla Polaków szpitalu. Legitymacja to też bilet dla dzieci, by mogły iść do szkoły.

Czytaj więcej

„Burn Book. Technologia i ja: historia miłosna”: Wessać wszystkie treści. A potem je sprzedać

Na plaży w Pahlawi swoje stanowiska rozłożył Czerwony Krzyż, gdzie przybyłych rejestrują międzynarodowe zespoły i badają hinduscy lekarze. Angielskie pielęgniarki mają jednoczęściowe uniformy, bardzo mocno ściśnięte pod szyją, na nadgarstkach i przy kostkach, by zatrzymać ewentualne wszy. Po kontroli trzeba przejść do łaźni. Woda pod prysznicem pachnie lizolem. Włosy schną szybko na słońcu.

5Czy to jeszcze kwiecień, czy już mija połowa sierpnia?

Po latach czasem nawet sami zesłańcy nie będą pewni. Obóz to głównie prowizoryczne legowiska rozłożone na piasku. Koce pachną solą i wodorostami. Jedyną ochronę przed słońcem dają maty rozpostarte na bambusowych tyczkach.

Dezynfekcja jest obowiązkowa, a jeśli ktoś ma wszy, musi od razu ogolić głowę. Jedna z dziewczynek ma ich tyle, że po uczesaniu mama zrzuca z grzebienia ich grubą warstwę.

Polacy próbują sprzedawać Irańczykom swój dobytek – także łachmany po chorych na tyfus. Polskim oficerom niełatwo kontrolować tę sytuację, irańskim policjantom jeszcze trudniej. W Pahlawi jest ich pięćdziesięciu i sami też handlują z Polakami.

Pewna kobieta na początku wiosny chodzi po plaży w obszernym futrze, które zostało jej po śmierci ojca. To jej cały dobytek. Jest gorąco, poci się, ale tylko dzięki temu będzie mogła je sprzedać. Przechodzi w nim pięćset metrów, zanim dobija targu i oddaje futro za trzydzieści tomanów (toman, czasem wymawiany także tuman, to dziesięć riali).

Kto nie sprzedał starych rzeczy – zdjętych po długich miesiącach, odklejonych od skóry, śmierdzących i brudnych – musi je spalić. Na plaży płoną całe sterty ubrań. Ogień trawi wszystko, co ma związek z przeszłością, zapach dymu miesza się z unoszącą się w powietrzu wonią soli morskiej. Płomienie podsycają dorzucane walizki, plecaki, bielizna. Jedni dokładają do tego swoje ubrania, inni próbują ocalić i wyciągnąć z żaru wywiezione jeszcze z domu stare pamiątki, które hurtem zostały wrzucone na stos. Powstający z nich popiół tylko wzmaga rozgoryczenie przyjezdnych. Ogniska na brzegu są też niczym sygnały dymne wysyłane na drugi brzeg: „Udało się. Przetrwaliśmy”.

Kobieta, która sprzedaje futro, też pali swoje ubrania, ale dostaje nowe – z amerykańskich darów. Na malinową sukienkę w niebieskie i żółte kwiatuszki zarzuca cienką kamizelkę. Siedmioletnia Krysia Wajs nosi za duży kubrak i jasną chustkę na głowie. Tak fotografuje ją brytyjski dziennikarz. Kto ma jeszcze siłę, wbiega do morza, żeby się ochłodzić w gorące dni. Dzieci wskakują w fale, gonią się po płytkiej wodzie przy brzegu. Niektórzy zasypiają na piasku, a potem budzą się i nic nie widzą. Atakuje ich jaglica zwana potocznie egipskim zapaleniem spojówek.

Z czasem obóz na plaży powiększa się i jest coraz lepiej zorganizowany. Wzdłuż wybrzeża przez dziewięć kilometrów ciągną się pokryte słomą długie szałasy bez ścian. Mieszka w nich około trzydziestu tysięcy ludzi. Zupełnie, jakby na plaży w Pahlawi wyrosło na piasku nowe miasto. Jego mieszkańcy w morzu myją się, kąpią, robią pranie. Codziennie dostają ciepły posiłek, dodatkowo co kilka dni odbierają paczkę z jedzeniem: chlebem, dżemem pomarańczowym, masłem i konserwą. Zosi Józefowicz nic już nigdy w życiu nie będzie tak smakować jak zupa podawana na tej plaży. Kto ma pieniądze, może kupić lody, które na rozgrzanej plaży kuszą niemiłosiernie. Trzeba jednak uważać. Zbytnia zachłanność może skończyć się tragicznie. Po latach syberyjskiego niedożywienia układ pokarmowy nie jest w stanie poradzić sobie z nadmierną ilością jedzenia. Wiele osób umiera.

Co pewien czas ktoś zamyka miejsce poboru wody. W dodatku, żeby z niego skorzystać, trzeba mieć własne naczynie. Zosia Szczęch nie ma żadnego kubka ani menażki, a ciągle chce się jej pić. Każdego dnia sprawdza, czy woda w morzu nie przestała być słona. Mocno wierzy, że tak się w końcu stanie.

Obóz podzielony jest na sześć rejonów. Pierwsze dwa to tak zwane rejony brudne, w których każdy nowy przybysz musi przejść dwutygodniową kwarantannę. Za nimi stoi ołtarz polowy. Dalej – dwa rejony czyste. Ostatnie dwa wydzielono dla wojska.

Obóz ogrodzony jest drutem, jedynie strona od morza pozostaje otwarta. Między szałasami patrole prowadzi także irańska policja. Jest szczególnie wyczulona na obecność lokalnych handlarzy, którzy chcieliby sprzedawać ryby i jajka, a od Polaków z chęcią kupiliby odzież i buty. Policjanci pilnują, by nie dochodziło do takich transakcji, bo obawiają się, że ryby mogą być nieświeże. To dlatego można je kupować tylko z łodzi tuż przy obozie. Kto kupi, smaży je na prowizorycznej kuchni na cegłach za szałasami.

Czytaj więcej

Krucha płeć

Nasrin Alawi, jak pisze w swojej książce, pamięta polskich tułaczy z opowieści babci.

„Tego dnia twój dziadek przyszedł do domu bardzo poruszony. Powiedział nam o przybyciu Polaków, o ich strasznym stanie i poprosił mnie oraz Qolama, naszego służącego, żebyśmy szybko przygotowali dla nich jedzenie i sporo talerzy. Powiedział mi też, żebym spakowała jakieś swoje ubrania dla polskich kobiet i dziewcząt. I wyszedł, żeby skonsultować sprawę z Sejjedem Mollą Haszemem, lokalnym kaznodzieją. Szybko wszystko spakowałam, wzięłam trochę kanapek z dżemem i resztek, które zostały z poprzedniego dnia, i wyszłam z domu… To miejsce rozdzierało serce… Młode dziewczyny z niebieskimi i zielonymi oczami, piękne jak kwiaty, siedziały w namiotach. Ale wyglądały, jakby właśnie przed chwilą wyszły z kopalni węgla, brudne, głodne i otoczone przez roje much. Jedyny lekarz w mieście został zawołany i z pomocą miejscowych umyto je, używając mydła Sublime. Każdy im pomagał. W trakcie tego wszystkiego przybył Sejjed Molla Haszem i powiedział: »To nasz religijny obowiązek pomóc uchodźcom i traktować ich z najwyższym szacunkiem. To nie jest istotne, że wierzą w innego Boga, musicie ich traktować jak najbardziej znamienitych gości«. Wtedy nakazał, żeby przynieść ciepłej wody i zająć się uchodźcami. Ludzie przynosili ciepłą wodę od siebie z domów, a wszyscy fryzjerzy z miasta byli zajęci obcinaniem włosów na plaży. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jacy oni wszyscy byli piękni po wymyciu. Następnego dnia Sejjed Molla Haszem powiedział w meczecie, że polskie kobiety umieją dobrze haftować, cerować i robić na drutach, i żeby je wspomóc, żeby mogły zarobić, poprosił miejscowych, by ci wysłali do nich na lekcje swoje żony i córki”.

Fragment książki Katarzyny Rodackiej „Domy na piasku. Polacy w Iranie (1942–1945)”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak, Kraków 2025

Tytuł od redakcji

1Parzący piasek pod stopami na lądzie zapamięta wielu.

Czasem ze statku nie dało się zejść bezpośrednio i trzeba było dotrzeć do brzegu mniejszymi łódkami. Dlaczego? Niektórzy twierdzą, że było za płytko, by statek o tak głębokim zanurzeniu mógł wpłynąć dalej. Inni, że był brudny i bano się zarazy. Jeszcze inni uważają, że to dlatego, że w Pahlawi w ogóle nie było portu.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Ostatnia lekcja”: Przyszłość teatru i złowrogi profesor
Plus Minus
„Suknia i sztalugi”: Sztuka kobiet w wiekach mężczyzn
Plus Minus
„Trakty i kontrakty”: Za garść bursztynów
Plus Minus
„Dzikie pomysły natury. Jak przyroda inspiruje świat nauki”: Nauka od natury
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Plus Minus
„Cassandra”: Opiekuńcza tyrania