Polacy próbują sprzedawać Irańczykom swój dobytek – także łachmany po chorych na tyfus. Polskim oficerom niełatwo kontrolować tę sytuację, irańskim policjantom jeszcze trudniej. W Pahlawi jest ich pięćdziesięciu i sami też handlują z Polakami.
Pewna kobieta na początku wiosny chodzi po plaży w obszernym futrze, które zostało jej po śmierci ojca. To jej cały dobytek. Jest gorąco, poci się, ale tylko dzięki temu będzie mogła je sprzedać. Przechodzi w nim pięćset metrów, zanim dobija targu i oddaje futro za trzydzieści tomanów (toman, czasem wymawiany także tuman, to dziesięć riali).
Kto nie sprzedał starych rzeczy – zdjętych po długich miesiącach, odklejonych od skóry, śmierdzących i brudnych – musi je spalić. Na plaży płoną całe sterty ubrań. Ogień trawi wszystko, co ma związek z przeszłością, zapach dymu miesza się z unoszącą się w powietrzu wonią soli morskiej. Płomienie podsycają dorzucane walizki, plecaki, bielizna. Jedni dokładają do tego swoje ubrania, inni próbują ocalić i wyciągnąć z żaru wywiezione jeszcze z domu stare pamiątki, które hurtem zostały wrzucone na stos. Powstający z nich popiół tylko wzmaga rozgoryczenie przyjezdnych. Ogniska na brzegu są też niczym sygnały dymne wysyłane na drugi brzeg: „Udało się. Przetrwaliśmy”.
Kobieta, która sprzedaje futro, też pali swoje ubrania, ale dostaje nowe – z amerykańskich darów. Na malinową sukienkę w niebieskie i żółte kwiatuszki zarzuca cienką kamizelkę. Siedmioletnia Krysia Wajs nosi za duży kubrak i jasną chustkę na głowie. Tak fotografuje ją brytyjski dziennikarz. Kto ma jeszcze siłę, wbiega do morza, żeby się ochłodzić w gorące dni. Dzieci wskakują w fale, gonią się po płytkiej wodzie przy brzegu. Niektórzy zasypiają na piasku, a potem budzą się i nic nie widzą. Atakuje ich jaglica zwana potocznie egipskim zapaleniem spojówek.
Z czasem obóz na plaży powiększa się i jest coraz lepiej zorganizowany. Wzdłuż wybrzeża przez dziewięć kilometrów ciągną się pokryte słomą długie szałasy bez ścian. Mieszka w nich około trzydziestu tysięcy ludzi. Zupełnie, jakby na plaży w Pahlawi wyrosło na piasku nowe miasto. Jego mieszkańcy w morzu myją się, kąpią, robią pranie. Codziennie dostają ciepły posiłek, dodatkowo co kilka dni odbierają paczkę z jedzeniem: chlebem, dżemem pomarańczowym, masłem i konserwą. Zosi Józefowicz nic już nigdy w życiu nie będzie tak smakować jak zupa podawana na tej plaży. Kto ma pieniądze, może kupić lody, które na rozgrzanej plaży kuszą niemiłosiernie. Trzeba jednak uważać. Zbytnia zachłanność może skończyć się tragicznie. Po latach syberyjskiego niedożywienia układ pokarmowy nie jest w stanie poradzić sobie z nadmierną ilością jedzenia. Wiele osób umiera.
Co pewien czas ktoś zamyka miejsce poboru wody. W dodatku, żeby z niego skorzystać, trzeba mieć własne naczynie. Zosia Szczęch nie ma żadnego kubka ani menażki, a ciągle chce się jej pić. Każdego dnia sprawdza, czy woda w morzu nie przestała być słona. Mocno wierzy, że tak się w końcu stanie.
Obóz podzielony jest na sześć rejonów. Pierwsze dwa to tak zwane rejony brudne, w których każdy nowy przybysz musi przejść dwutygodniową kwarantannę. Za nimi stoi ołtarz polowy. Dalej – dwa rejony czyste. Ostatnie dwa wydzielono dla wojska.
Obóz ogrodzony jest drutem, jedynie strona od morza pozostaje otwarta. Między szałasami patrole prowadzi także irańska policja. Jest szczególnie wyczulona na obecność lokalnych handlarzy, którzy chcieliby sprzedawać ryby i jajka, a od Polaków z chęcią kupiliby odzież i buty. Policjanci pilnują, by nie dochodziło do takich transakcji, bo obawiają się, że ryby mogą być nieświeże. To dlatego można je kupować tylko z łodzi tuż przy obozie. Kto kupi, smaży je na prowizorycznej kuchni na cegłach za szałasami.
Krucha płeć
Kobiecy mózg jest nie tyle bardziej kruchy, ile kruchy inaczej niż mózg męski. Częściowo wynika t...
Nasrin Alawi, jak pisze w swojej książce, pamięta polskich tułaczy z opowieści babci.
„Tego dnia twój dziadek przyszedł do domu bardzo poruszony. Powiedział nam o przybyciu Polaków, o ich strasznym stanie i poprosił mnie oraz Qolama, naszego służącego, żebyśmy szybko przygotowali dla nich jedzenie i sporo talerzy. Powiedział mi też, żebym spakowała jakieś swoje ubrania dla polskich kobiet i dziewcząt. I wyszedł, żeby skonsultować sprawę z Sejjedem Mollą Haszemem, lokalnym kaznodzieją. Szybko wszystko spakowałam, wzięłam trochę kanapek z dżemem i resztek, które zostały z poprzedniego dnia, i wyszłam z domu… To miejsce rozdzierało serce… Młode dziewczyny z niebieskimi i zielonymi oczami, piękne jak kwiaty, siedziały w namiotach. Ale wyglądały, jakby właśnie przed chwilą wyszły z kopalni węgla, brudne, głodne i otoczone przez roje much. Jedyny lekarz w mieście został zawołany i z pomocą miejscowych umyto je, używając mydła Sublime. Każdy im pomagał. W trakcie tego wszystkiego przybył Sejjed Molla Haszem i powiedział: »To nasz religijny obowiązek pomóc uchodźcom i traktować ich z najwyższym szacunkiem. To nie jest istotne, że wierzą w innego Boga, musicie ich traktować jak najbardziej znamienitych gości«. Wtedy nakazał, żeby przynieść ciepłej wody i zająć się uchodźcami. Ludzie przynosili ciepłą wodę od siebie z domów, a wszyscy fryzjerzy z miasta byli zajęci obcinaniem włosów na plaży. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jacy oni wszyscy byli piękni po wymyciu. Następnego dnia Sejjed Molla Haszem powiedział w meczecie, że polskie kobiety umieją dobrze haftować, cerować i robić na drutach, i żeby je wspomóc, żeby mogły zarobić, poprosił miejscowych, by ci wysłali do nich na lekcje swoje żony i córki”.
Fragment książki Katarzyny Rodackiej „Domy na piasku. Polacy w Iranie (1942–1945)”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak, Kraków 2025
Tytuł od redakcji