Pora na cyfrowy detoks. Co mówią o nas wstrząsające wyniki badań we Francji i USA

Są już ich dziesiątki milionów. Tak zmęczonych niekontrolowanym zalewem informacji, że odcinają się od mediów społecznościowych, wyłączają telefony, przestają oglądać telewizję.

Publikacja: 14.02.2025 09:05

Pora na cyfrowy detoks. Co mówią o nas wstrząsające wyniki badań we Francji i USA

Foto: Olena/AdobeStock

Każdy z nas ma wśród znajomych kogoś, kto nie chce się chwalić na Facebooku tym, że ostatnio był w Ustce czy stanął przed wieżą Eiffla. Poza zwykłą próżnością, wywołaniem zazdrości u innych, nie widzi w tym żadnej wartości. Znamy też takich, co nigdy nie otworzyli konta na X albo nie wiedzą, czym jest TikTok. Twierdzą, że szkoda im czasu na polityczną nawalankę. Zdarzają się i ci, którzy nie mają telewizora albo włączają go sporadycznie.

Margines społeczeństwa? Ostatni, których jeszcze nie porwała cyfrowa rewolucja? Coraz więcej badań pokazuje, że przeciwnie: mogą być zwiastunem nowych czasów.

Czytaj więcej

Kto będzie głównym partnerem Trumpa w Europie? Kulisy walki o dotarcie do prezydenta

Instytut Pew: 66 proc. Amerykanów jest wyczerpanych natłokiem informacji. We Francji podobnie

Już w 1970 r. w głośnej książce „Szok przyszłości” („Future Shock”) amerykański pisarz Alvin Toffler ostrzegał, że nadchodzący świat napędzany coraz szybszymi zmianami technologicznymi będzie prowadził u wielu ludzi do załamania psychicznego i fizycznego spowodowanego nadmiarem informacji, z którymi nie jest w stanie poradzić sobie ich mózg. Ponad pół wieku później renomowany waszyngtoński instytut Pew w pełni potwierdza tę prognozę. Okazuje się, że 66 proc. Amerykanów jest „wyczerpanych” natłokiem informacji, które do nich docierają. A wśród tych, którzy nie angażują się politycznie, ten wskaźnik dochodzi do 73 proc.

Nie inaczej jest po naszej stronie Atlantyku. Paryska fundacja Jeana Jaurèsa właśnie opublikowała obszerny raport, z którego wynika, że 54 proc. Francuzów jest „znużonych” albo „bardzo znużonych” zalewem newsów. 85 proc. pytanych przyznaje, że ma wrażenie, iż od świtu do nocy słyszy w kółko ten sam przekaz. 54 proc. mówi wręcz: „na koniec dnia czuję, jakbym nie zobaczył, nie przeczytał i nie usłyszał niczego użytecznego”. A 51proc. twierdzi, że z powodu informacyjnej powodzi  są „wyczerpani i zestresowani”.

W skali globalnej tylko od 2020 do 2022 r. udział dorosłych pracujących osób, które doświadczają „przesytu informacyjnego” („information overload”) skoczył z 60 do 80 proc. – tak wynika z badania zleconego przez firmę OpenText. Ci, którzy dają sobie radę w dzisiejszym cyfrowym świecie, byliby więc już tylko marginesem.

Znany amerykański psycholog George A. Miller odkrył w połowie lat 50. ubiegłego wieku, że zdolności poznawcze człowieka nie pozwalają mu jednocześnie przetwarzać informacji z więcej niż siedmiu źródeł. Potem człowiek staje się bezradny. Czuje zmęczenie, przeżywa stres, może wpaść w depresję. Tymczasem liczba informacji, które do nas docierają, rośnie w geometrycznym tempie. Szacuje się, że każdego dnia jesteśmy bombardowani newsami, które nie zmieściłyby się nawet w 500 wydaniach gazet papierowych: o wiele za dużo, aby w jakikolwiek sposób dało się to przemyśleć, wyselekcjonować, wysnuć wnioski.

Jeszcze szybciej rośnie liczba odbieranych przez każdego z nas reklam. W latach 70. XX wieku do przeciętnego mieszkańca Europy Zachodniej docierało ich od 500 do 1500 dziennie. Walczyły o uwagę potencjalnego konsumenta, gdy wsiadał do metra, wchodził do sklepu, włączał telewizję. Dziś liczba różnego rodzaju materiałów marketingowych, którymi jest bombardowany w ciągu doby Francuz, Amerykanin czy Polak, waha się od 6 do 10 tys. Przytłaczająca większość używa kanałów cyfrowych. Wykorzystuje to, że wielu z nas nie potrafi już się powstrzymać przed przewijaniem wiadomości na Facebooku czy oglądaniem kolejnych filmików na TikToku.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Awantury Trumpa, polski ból głowy

Komu szkodzi zalew informacji? Co trzeci badany bardzo nim zmęczony wdaje się w potyczki na X Elona Muska

Nie tylko ilość jest problemem. Być może jeszcze większe zagrożenie stwarza rodzaj przekazu, który do nas dociera. Zmienia się on niezwykle szybko. Jeszcze w 2022 r. 37 proc. pytanych przez instytut Jeana Jaurèsa regularnie śledziło telewizyjne kanały informacyjne. Dwa lata później ten wskaźnik zmalał do 26 proc. To spadek o jedną trzecią w bardzo przecież krótkim czasie. Jeśli taka dynamika się utrzyma, do końca dekady tacy potentaci, jak BFMTV, LCI czy C-news, mogą we Francji zniknąć.

Nie inaczej jest w Wielkiej Brytanii. Tu od pokoleń punktem odniesienia był pierwszy program telewizji publicznej, BBC One. Jeszcze w 2018 r. za podstawowe źródło informacji uważało go prawie dwie trzecie (62 proc.) Brytyjczyków. Wystarczyło sześć lat, aby ten wskaźnik spadł do 43 proc. W ich miejsce wchodzą przede wszystkim media społecznościowe. We wspomnianych sześciu latach, od 2018 do 2024 r., udział Brytyjczyków, którzy są stałymi użytkownikami TikToka, wzrósł z 1 do 11 proc., a Instagrama – z 9 do 18 proc.

Logika funkcjonowania mediów społecznościowych jest jednak zupełnie inna niż tych tradycyjnych. Tu każdy jest źródłem informacji: reporter mający za sobą lata opisywania wojen czy naukowiec wykładający na czołowych uniwersytetach, nawet zabierając głos w swojej specjalności, musi rywalizować z często anonimowym użytkownikiem, który nie ma innego sposobu na rozszerzenie grona swoich odbiorców poza wyrazistością głoszonych opinii, aby nie powiedzieć: agresją i kłamstwem. Nikt wiadomości nie edytuje, nikt ich nie sprawdza w wielu źródłach. Nie ma pracy redakcyjnej.

Arash Davanbakht, psychiatra pracujący w Klinice Stresu, Traum i Niepokojów (STARC) w Detroit, w wydanej w 2023 r. książce („AFRAID: Understanding the Purpose of Fear and Harnessing the Power of Anxiety”; „Przestraszeni: zrozumieć cel strachu i wykorzystać siłę lęku”) opisał ten mechanizm. Wykorzystuje on ukształtowany przez miliony lat sposób funkcjonowania naszego mózgu. Gdy dostrzega on zagrożenie, odkłada wszelkie inne rzeczy na bok i koncentruje się na tym, co wywołuje strach. W globalnej, cyfrowej sieci najlepiej przykuwają więc uwagę ci, którzy przedstawiają przerażający obraz rzeczywistości. Wielu z pacjentów doktora Davanbakhta to ofiary takiej strategii. Zalani złymi emocjami są wycieńczeni albo wręcz cierpią na dolegliwości psychiczne.

Ten przekaz wzmacniają jeszcze coraz bardziej wyrafinowane algorytmy wykorzystywane przez big techy: amerykańskich i chińskich potentatów posiadających największe platformy internetowe. Powodują one, że jeśli ktoś zdradzi np. liberalne albo konserwatywne poglądy, takie treści będą do niego docierać. A jeśli pojawi się przedstawiciel „przeciwnego plemienia”, to tylko w negatywnej roli. Biznesowo taki model ma jak najbardziej sens. Wzmacnia uzależnienie od mediów społecznościowych, daje jego użytkownikom złudne poczucie komfortu. Ale skutki dla zdrowia umysłowego są tragiczne. Promują uczucia agresji i nienawiści do przeciwników, które jednak przede wszystkim niszczą psychikę tych, którzy je okazują. Z tego powodu 72 proc. republikanów i 63 proc. demokratów w Stanach Zjednoczonych uważa swoich politycznych oponentów za osoby „niemoralne”.

Innym efektem rewolucji cyfrowej jest niespotykany rozwój fake newsów. Nie chodzi tu już tylko o celowe lub nie podawanie fałszywych faktów, ale o budowanie alternatywnej i zgodnej z oczekiwaniami określonej grupy użytkowników rzeczywistości. Tyle że ci ostatni prędzej czy później muszą się zderzyć z realiami życia. I doznać szoku.

Zalew złych wiadomości, nienawiść do oponentów politycznych, rozbieżność między fikcyjną rzeczywistością a doświadczeniami codzienności prowadząca do powstania konspiracyjnych teorii – wszystko to rodzi u użytkowników ciągły stres. Uwalnia on takie hormony, jak kortyzol czy adrenalina, które stymulują nas do działania, zmian, innowacyjności. Na krótką metę są więc korzystne. Ale pod warunkiem, że potem organizm może odpocząć, wrócić do równowagi, zrelaksować się. Narastający zalew bodźców na to jednak nie pozwala.

W raporcie instytutu Jeana Jaurèsa opisuje się tę zależność. Okazuje się, że co trzeci Francuz, który czuje się „bardzo zmęczony” zalewem informacji, wdaje się w potyczki na platformie należącej do Elona Muska. Wśród tych, którzy „wcale nie są zmęczeni”, tylko co dziesiąty angażuje się w starcia na X (dawniej Twitter).

Wyrwanie się z tej zależności wcale nie jest łatwe. Dobrze to pokazuje próba budowy alternatywnej platformy BlueSky: choć wielu użytkowników X nie aprobuje poglądów i metod działania Muska, wolą oni pozostać klientami dawnego Twittera, niż rozpocząć od nowa żmudny proces powiększania grona osób śledzących ich wpisy.

Czytaj więcej

Kiedy Polska będzie bogatsza od Niemiec? Autor książki „Kaput”: Kryzys Berlina to szansa

Jak odpocząć od natłoku wiadomości? „Na kilka godzin rano i wieczorem odcinam się od internetu”

Władze publiczne, a w szczególności Unia Europejska, próbują uregulować tę raczej dziką rywalizację. Bez większych sukcesów. A nawet wręcz przeciwnie, bo po X także Meta i należący do niej m.in. Facebook zrezygnowały z weryfikacji ukazujących się na ich platformach treści. Jest na to przyzwolenie nowej administracji Donalda Trumpa.

Sama potęga finansowa big techów powoduje, że rządy większości krajów nie chcą z nim wchodzić w kolizję (jednym z wyjątków okazała się Brazylia, zawieszając na wiele miesięcy działanie X). Przed odejściem z Białego Domu Joe Biden ostrzegał przed kształtowaniem się nowej oligarchii cyfrowej, która przejmuje władzę nad Ameryką i światem. Ta monopolizacja rynku mediów w rękach paru megafirm powoduje, że np. przychody z reklam takich potentatów, jak Google (a ściślej koncernu Alphabet, jego właściciela), dochodzą już do niewyobrażalnych wielkości bliskich 300 mld dol. rocznie. Tak ogromne środki pozwalają koncernom technologicznym na wypracowywanie coraz bardziej wyrafinowanych metod utrzymania kontroli nad obiegiem informacji. Dają też ogromną władzę, która spowodowała, że np. Komisja Europejska odstąpiła od śledztwa za złamanie dyrektywy cyfrowej przez firmy big tech zza oceanu.

Nie mogąc liczyć na ucywilizowanie przez władze rynku medialnego, konsumenci muszą ratować się sami. Niektórzy, z racji wykonywanego zawodu, są skazani na półśrodki. – Na kilka godzin rano i kilka godzin wieczorem odcinam się od internetu. Całkowicie. To moja żelazna zasada. Lubię wtedy słuchać muzyki klasycznej i spacerować po Madrycie – mówi „Plusowi Minusowi” założyciel czołowego dziennika Hiszpanii „El Mundo”, a dziś dyrektor portalu informacyjnego El Independiente Casimiro García-Abadillo. Jego zdaniem „informacyjny detoks” okaże się w nadchodzących latach koniecznością, bo koncentracja rynku medialnego i zalew konsumentów opartymi na emocjach wiadomościami będą tylko narastać.

García-Abadillo nie jest w swoich zwyczajach osamotniony. Już prawie co piąty Francuz (19 proc.) sięga do jeszcze bardziej radykalnych środków. Z raportu instytutu Jeana Jaurèsa wynika, że regularnie odcinają się oni nie na kilka godzin, tylko przynajmniej na kilka dni od internetu. A około 5 mln osób w ogóle odcięło się nad Sekwaną od internetowych wpisów, politycznych newsów etc.: nie ma konta w mediach społecznościowych, nie śledzi wydarzeń w telefonie, nie słucha radia i nie ogląda telewizji. Czy będzie ich jeszcze więcej? Wspomniany raport pokazuje, że aż 43 proc. Francuzów przyznaje, że przestało im zależeć na tym, aby być regularnie poinformowanym o tym, co się wokół nich dzieje. Tę „ucieczkę od informacji” w podobnych proporcjach badacze wykrywają w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych.

Psychologowie uważają, że każdy z nas powinien zastanowić się, czego oczekuje od informacji, i zależnie od odpowiedzi określić własny plan działania. Chodzi o to, aby „panować” nad tym, co do nas dociera ze świata, a nie zostać przez ten zalew informacji porwanym. Jednym ze sposobów jest wykorzystywanie blokad agresywnych użytkowników mediów społecznościowych, innym – ustalenie jasnych limitów czasu, jaki spędzamy w  świecie internetu. W gabinetach psychologicznych częstą radą jest wybranie sobie kilku kanałów informacyjnych, do których ma się zaufanie – serwisów poważnych gazet czy portali, programów radiowych czy telewizyjnych.

Rośnie jednak liczba osób zdesperowanych, które sięgają po znacznie radykalniejsze środki. Coraz częstszy staje się tzw. ghosting, nagłe odcięcie się od wszystkiego: nie tylko mediów, ale i znajomych, życia społecznego. Nie wytrzymując tempa dzisiejszego życia i związanego z nim bezustannego bombardowania bodźcami, chorzy przestają pracować, utrzymywać kontakty z innymi. Często opierają się na pomocy rodziców albo wsparciu socjalnym państwa. To zjawisko znane z Dalekiego Wschodu zaczyna rozlewać się po Ameryce i Europie. O ratunek coraz trudniej.

Każdy z nas ma wśród znajomych kogoś, kto nie chce się chwalić na Facebooku tym, że ostatnio był w Ustce czy stanął przed wieżą Eiffla. Poza zwykłą próżnością, wywołaniem zazdrości u innych, nie widzi w tym żadnej wartości. Znamy też takich, co nigdy nie otworzyli konta na X albo nie wiedzą, czym jest TikTok. Twierdzą, że szkoda im czasu na polityczną nawalankę. Zdarzają się i ci, którzy nie mają telewizora albo włączają go sporadycznie.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta