Jan Maciejewski: Płomień

Wiedząc, że jest tu potrzebny tylko na chwilę, jest w stanie uczynić tę chwilę – z perspektywy człowieka – nieskończenie długą. Przeciągnął ją już do z górą dwóch tysięcy lat i ma potencjał na drugie tyle. O ile będzie pamiętał, że jest tylko świecą. Nie sam siebie zapalił i nie on zdecyduje, kiedy wolno mu zgasnąć. Mój przyzwyczajony do mroków wzrok pokochał światło świecy, tak samo jak moja zanurzona w ciemnościach dusza kocha Kościół.

Publikacja: 20.12.2024 14:19

Jan Maciejewski: Płomień

Foto: AdobeStock

Dlaczego płaczesz?” – spytałem wczoraj wieczorem mojego syna. „Bo jest mi smutno, że już zaraz skończą się roraty”.

Smutno jest mu też, kiedy o piątej rano wyrywam go ze snu, ale ten akurat smutek szybko mija. Rozpraszają go, jak mrok wokół siebie, światła świec. Tych dwóch w naszych dłoniach i kilkudziesięciu płonących przed ołtarzem. Wnętrze kościoła, od wielu lat tak dobrze już opatrzone i poznane, staje się w odrobinę tylko rozproszonych, ledwie napoczętych płomieniami świec ciemnościach, bogatsze i prawdziwsze niż za dnia. To wnętrze potrzebuje ciemności, żeby stać się sobą. I ze względu na nią, tylko w niej, palić mają się po co płomyki świec. W tych płomieniach jest dramat, najprawdziwsza opowieść o Kościele (tym dużą literą), jaką znam.

„Święć się nieprzyjaźń moja wieczna z tobą, nocy!” – pisze Staff w wierszu „Płomień”. Tylko po to, by za chwilę zmienić zupełnie ton – jak kochanka wyrzucająca mężczyznę za drzwi i po sekundzie przywierająca do jego ust swoimi. „Nieprzyjaciółka dzika a sprzymierzeńczyni!/ Rwać i kąsać cię muszą mych gniewów dosięgi,/ Choć nie masz mi bez ciebie blasku ni potęgi…/ Zaćmi mnie triumf słońca, co kres ci uczyni”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: …ale boicie się zapytać

Kościół jest po to, żeby któregoś dnia przestać istnieć. Racją jego bytu jest własne unicestwienie. To jedyna taka instytucja, która nie tylko narodziła się dzięki porażce (śmierci Chrystusa), ale też istnieje ze względu na nią, na swój kres – wypatruje go, zapowiada i przyzywa. Pokażcie mi drugą taką firmę, urząd czy agendę. I nie wypada nie zauważyć, że ta mająca od początku wyryte na swym czole piętno porażki instytucja jest przy okazji najbardziej żywotną i trwałą w dziejach ludzkości. Tak jakby źródłem jej witalności była właśnie pewność ostatecznej przegranej. Tego, że będzie kiedyś musiała zniknąć.

Kościół jest po to, żeby któregoś dnia przestać istnieć. Racją jego bytu jest własne unicestwienie. To jedyna taka instytucja, która nie tylko narodziła się dzięki porażce (śmierci Chrystusa), ale też istnieje ze względu na nią, na swój kres – wypatruje go, zapowiada i przyzywa.

Samoświadomość Kościoła jest płomienną intuicją świecy – przeczuciem, że ciemności, z którymi zwarła się w walce na śmierć i życie, które rwie i kąsa, kiedyś się skończą. Minie noc, przyjdzie dzień. Ale wtedy, o poranku, ona sama również zgaśnie, przestanie być potrzebna. Bo czym jest w obliczu wschodzącego Słońca? Tym samym, czym Kościół w blasku Nowego Jeruzalem, które zstąpi z nieba na końcu czasów. Tym, kim namiestnik, w chwili gdy trąby u bram obwieszczą powrót Króla. „Śmiercią mą zwycięstwo jego i żar złoty”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Znaj proporcje

Wiedząc, że jest tu potrzebny tylko na chwilę, że ona kiedyś minie i wtedy podmuch apokalipsy zgasi go na zawsze, jest w stanie uczynić tę chwilę – z perspektywy człowieka – nieskończenie długą. Przeciągnął ją już do z górą dwóch tysięcy lat i ma potencjał na drugie tyle. O ile będzie pamiętał, że jest tylko świecą. Nie sam siebie zapalił i nie on zdecyduje, kiedy wolno mu zgasnąć.

I ja też, razem z synem, unisono, płaczę teraz nad tym, że ta chwila kiedyś nadejdzie. Że zostanie zdmuchnięty, bo niepotrzebny okaże się ten wielki, wspaniały, płonący, kto wie, ile tysięcy lat, płomień. Bo mój przyzwyczajony do mroków wzrok pokochał światło świecy, tak samo jak moja zanurzona w ciemnościach dusza kocha Kościół. Bo jeszcze nie potrafię sobie wyobrazić, jak wspaniały będzie ten dzień, kiedy przyjdzie. „Zamordowana słońcem, gdy zginiesz, ja w zgliszcze/ Zamrę, płomień, com składał ślub w ognia zakonie…/ Bowiem noc pożerając ja sam siebie trwonię,/ Zwycięstwem swym sam siebie pożeram i niszczę”.

Ale teraz, póki jeszcze trwasz, święć się nieprzyjaźń moja wieczna z tobą, nocy.

Dlaczego płaczesz?” – spytałem wczoraj wieczorem mojego syna. „Bo jest mi smutno, że już zaraz skończą się roraty”.

Smutno jest mu też, kiedy o piątej rano wyrywam go ze snu, ale ten akurat smutek szybko mija. Rozpraszają go, jak mrok wokół siebie, światła świec. Tych dwóch w naszych dłoniach i kilkudziesięciu płonących przed ołtarzem. Wnętrze kościoła, od wielu lat tak dobrze już opatrzone i poznane, staje się w odrobinę tylko rozproszonych, ledwie napoczętych płomieniami świec ciemnościach, bogatsze i prawdziwsze niż za dnia. To wnętrze potrzebuje ciemności, żeby stać się sobą. I ze względu na nią, tylko w niej, palić mają się po co płomyki świec. W tych płomieniach jest dramat, najprawdziwsza opowieść o Kościele (tym dużą literą), jaką znam.

Pozostało jeszcze 82% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Stawka większa niż złoto
Plus Minus
„Gąska”: Franczyza po amerykańskiemu
Plus Minus
Gdyby Dickens żył za Stalina
Plus Minus
Święta w mieście duchów
Plus Minus
„Chrześcijaństwo. Triumf religii”: Krzyż rusza na Wschód
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10