Dlaczego płaczesz?” – spytałem wczoraj wieczorem mojego syna. „Bo jest mi smutno, że już zaraz skończą się roraty”.
Smutno jest mu też, kiedy o piątej rano wyrywam go ze snu, ale ten akurat smutek szybko mija. Rozpraszają go, jak mrok wokół siebie, światła świec. Tych dwóch w naszych dłoniach i kilkudziesięciu płonących przed ołtarzem. Wnętrze kościoła, od wielu lat tak dobrze już opatrzone i poznane, staje się w odrobinę tylko rozproszonych, ledwie napoczętych płomieniami świec ciemnościach, bogatsze i prawdziwsze niż za dnia. To wnętrze potrzebuje ciemności, żeby stać się sobą. I ze względu na nią, tylko w niej, palić mają się po co płomyki świec. W tych płomieniach jest dramat, najprawdziwsza opowieść o Kościele (tym dużą literą), jaką znam.
„Święć się nieprzyjaźń moja wieczna z tobą, nocy!” – pisze Staff w wierszu „Płomień”. Tylko po to, by za chwilę zmienić zupełnie ton – jak kochanka wyrzucająca mężczyznę za drzwi i po sekundzie przywierająca do jego ust swoimi. „Nieprzyjaciółka dzika a sprzymierzeńczyni!/ Rwać i kąsać cię muszą mych gniewów dosięgi,/ Choć nie masz mi bez ciebie blasku ni potęgi…/ Zaćmi mnie triumf słońca, co kres ci uczyni”.
Czytaj więcej
Bo to nie jest opowieść o anatomii ani tym bardziej o technicznej sprawności. Ta prawdziwa, niewpisywalna do planów lekcji nauka o seksie nie ma nic wspólnego z niesmacznym miksem wychowania fizycznego i biologii.
Kościół jest po to, żeby któregoś dnia przestać istnieć. Racją jego bytu jest własne unicestwienie. To jedyna taka instytucja, która nie tylko narodziła się dzięki porażce (śmierci Chrystusa), ale też istnieje ze względu na nią, na swój kres – wypatruje go, zapowiada i przyzywa. Pokażcie mi drugą taką firmę, urząd czy agendę. I nie wypada nie zauważyć, że ta mająca od początku wyryte na swym czole piętno porażki instytucja jest przy okazji najbardziej żywotną i trwałą w dziejach ludzkości. Tak jakby źródłem jej witalności była właśnie pewność ostatecznej przegranej. Tego, że będzie kiedyś musiała zniknąć.