Znałem kiedyś człowieka, który umarł w ciągu kilku sekund. Stał przy piecu kaflowym, dotykał go dłońmi, sprawdzając, jak wysoko zdążyło wspiąć się ciepło od płonącego w palenisku ognia. I wtedy, w jednej chwili, jego serce się zatrzymało. Powiedział tylko: „Aha, więc to tak”, i runął na ziemię.
To ostatnie zdanie może brzmieć przeróżnie. Jak wyszeptany z najwyższym wysiłkiem wyrzut, „dlaczego muszę tak cierpieć?”. Albo też innego rodzaju pretensja, „tak dobrze by było mieć jeszcze trochę czasu”, w wariancie megalomańskim à la Aleksander Macedoński, „jest jeszcze tyle do zrobienia”. Goethe prosił o więcej światła, Sokrates – żeby oddać Asklepiosowi koguta, którego był mu winien. Jest też oczywiście ta seria dowcipów od „spójrz, ten krokodyl wygląda jak żywy” czy „raz, dwa, trzy, bungee”. Ostatnie zdanie jest ważne, ważniejsze może od wszystkiego innego. Tylko nie można go sobie zawczasu wymyślić, wtedy na pewno będzie podróbką. Tak je sobie obstalować byłoby nawet swego rodzaju kradzieżą. Bo na ostatnie zdanie trzeba sobie zapracować, zasłużyć jak na zapłatę na koniec dniówki. Co do minuty, co do chwili – jego kształt i brzmienie będą odliczone co do grosza.