Klamra została dopięta. I to jakże piękna! W sobotni wieczór Joe Biden rozpoczął przemówienie na dziedzińcu warszawskiego Zamku Królewskiego od przywołania słów Jana Pawła II: „nie lękajcie się!". I nimi też zakończył swoje wystąpienie, gdy już z jego ust niespodziewanie padły słowa, którymi od tej pory żyje świat: „Na miłość boską, ten człowiek nie może pozostać u władzy!".
Zrozumiano je jednoznacznie: jako zapowiedź, że Ameryka będzie od tej pory dążyła do zmiany reżimu na Kremlu. Coś, do czego nawet u szczytu zimnej wojny nigdy nie posunął się Biały Dom.
Gdy już cisza zapadła na zamkowym dziedzińcu, Biden odwrócił się i powolnym, niepewnym krokiem zanurzył w bramie dostojnej budowli.
Byłem w tym miejscu i mogę zapewnić: z 79-letniego prezydenta w żadnym wypadku nie emanuje fizyczna siła. Od przejęcia władzy nieco ponad roku temu zaliczył zresztą wiele wpadek. Mylił Trumpa z Obamą i Putinem. Potykał się, wchodząc po schodkach na pokład Air Force One. Zasnął w trakcie obrad szczytu klimatycznego COP26. A przed przylotem do Warszawy pytany, co zrobią Stany, jeśli Władimir Putin użyje broni jądrowej, rzucił: „Odpowiemy tym samym". Czyli trzecia wojna światowa? – to pytanie do dziś nie daje spokoju analitykom.
Czy więc i na Zamku Królewskim Biden popełnił gafę, wypowiadając zdanie, którego nie było w pierwotnej wersji przemówienia? Waszyngton od razu przeszedł do „ograniczania szkód", tłumacząc mediom, że prezydent miał tylko na myśli wycofanie się Rosjan z okupowanych terenów, a nie zmianę władzy w Moskwie. W przeciwieństwie do zabawnej pomyłki z nazwiskami, eskalacja retoryki w środku wojny może spowodować to, co umyślne obrażenie w 1870 r. przez Bismarcka Francuzów w tzw. depeszy emskiej: globalną konflagrację. Amerykański wywiad obawia się, że przyparty do muru Putin, który od lat obsesyjnie obawia się podzielenia losu Kaddafiego i Husajna, sięgnie po broń masowego rażenia byle zmienić układ sił w Ukrainie.