Ani amerykański, ani żaden inny wywiad najwyraźniej nie ma dostępu do którejś z trzech osób w najbliższym otoczeniu Władimira Putina, które wspólnie z prezydentem podejmą decyzję o rozpoczęciu inwazji na Ukrainę: sekretarza Rady Bezpieczeństwa Narodowego Nikołaja Petruszewa, szefa wywiadu zagranicznego Sergieja Naryszkina i stojącego na czele FSB Aleksandra Bortnikowa. Dlatego od wielu tygodni świat jest zagubiony. Nie znajduje odpowiedzi na pytanie, czy za chwilę w Europie dojdzie do największej zbrojnej konfrontacji od czasu drugiej wojny światowej, czy też wciąż jest szansa na pokój.
Wiadomo natomiast, że jeśli Kreml cofnie się przed inwazją, to tylko dlatego, że uznał, iż zdoła osiągnąć swoje cele innymi niż wojskowe środkami. Moskwa nie ma bowiem czasu na odwlekanie tej rozgrywki. Z każdym rokiem jest demograficznie i gospodarczo słabsza, a Ukraina, w szczególności dzięki zachodniej pomocy, mocniejsza. Gdy w 2014 r. Kreml zdecydował się na aneksję Krymu, nie napotkał w zasadzie żadnego oporu. Dziś ma na przeciwko siebie 200-tysięczną, zaprawioną w boju armię, której zapleczem jest 900 tys. rezerwistów. W parkach czy opuszczonych fabrykach Ukraińcy masowo szkolą się w sztuce walki partyzanckiej. Na razie z drewnianymi imitacjami kałasznikowów, ale kiedy dostaną te prawdziwe, i oni mogą okazać się ważną siłą.
Owszem, Rosja, której armia wedle portalu GlobalFirePower nie ma sobie równych poza Ameryką, ma blisko pięć razy więcej wojska pod bronią, ale też nie może zupełnie odsłonić się na innych frontach, szczególności od strony Chin i krajów muzułmańskich. Problemem jest też zaangażowanie żołnierzy: po jednej stronie Ukraińcy, którzy bronią własnej ojczyzny, po drugiej Rosjanie, którym kazano walczyć z bratnim narodem, z którym związki pozostają bardzo ścisłe – między innymi z powodu wielu mieszanych małżeństw. Ten problem jest szczególnie niepokojący, gdy chodzi o żołnierzy z poboru, którzy stanową około jednej trzeciej rosyjskich sił rozstawionych wzdłuż ukraińskich granic. W 1988 r. Związek Radziecki zdecydował się na upokarzający odwrót z Afganistanu, bo niespełna 15 tys. zabitych i przeszło 50 tys. rannych okazało się ceną, jakiej nie akceptował żyjący przecież w warunkach totalitarnego ustroju naród. Jakiej skali ofiary byliby gotowi zaakceptować Rosjanie, zanim obróciliby się przeciwko reżimowi Putina? Kreml nie może nie brać tego pod uwagę.
Dlatego rosyjski przywódca postawił sprawę na ostrzu noża. Jesienią przedstawił Amerykanom żądania, których spełnienie oznaczałoby odwrócenie całego porządku, jaki rządzi naszym kontynentem od końca zimnej wojny. Nie ma tu miejsce na półśrodki. Ktoś musi wygrać, a ktoś przegrać.
Moskwa chce, aby przed Ukrainą zostały na zawsze zamknięte drzwi do NATO, co oznaczałoby powrót do dawnych stref wpływów, a nawet krok ku odbudowie rosyjskiego imperium. Domaga się także, aby siły alianckie zostały wycofane z państw, które przystąpiły do sojuszu atlantyckiego po 1997 r. To z kolei oznaczałoby, że Amerykanie rezygnują z owoców bezprecedensowego zwycięstwa, jakie odnieśli pod koniec zimnej wojny. Nawet zakładając optymistycznie, że Putin wie, iż to drugie żądanie przynajmniej na razie pozostaje poza jego zasięgiem i jest raczej tylko taktycznym sposobem podbijania negocjacyjnej stawki, to z pewnością śmiertelnie poważnie traktuje swój pierwszy postulat. A jeśli tak, to o ile Zachód nie pójdzie na ustępstwa pod wpływem samej groźby inwazji, o tyle nie bardzo widać, jak Moskwa mogłaby się cofnąć przed uderzeniem na Ukrainę. Tu Putin musi mieć w pamięci inny, tragiczny epizod z radzieckiej historii: próbę rozmieszczenia przez Nikitę Chruszczowa w 1962 r. rakiet atomowych na Kubie. Gdy przywódca ZSRR w tej pokerowej zagrywce przegrał z Johnem F. Kennedym, dwa lata później musiał pożegnać się z władzą.