Kiedy jako motto jednego z rozdziałów przywołuje słowa Bette Davis: „Starzenie się nie jest dla zmokłych kur" – jest tyleż efektowny, co efekciarski.
Beigbeder, rocznik 1965, wie, że pięćdziesiątka, która mu stuknęła, to nie przelewki i że mimo niezłych statystyk (w 2010 roku we Francji żyło 15 tys. stulatków) – czerwona lampka się zapaliła, bo niezbyt się dotąd oszczędzał. A żyć mu się chce: „Powiedzmy jasno: nie nienawidzę śmierci; nienawidzę swojej śmierci".
Książka jest wędrówką w poszukiwaniu możliwości przedłużenia życia – i to dosłowną. Znajdują się w niej – jak deklaruje autor – prawdziwe rozmowy z lekarzami, uczonymi, biologami i genetykami odbyte w różnych krajach w ciągu dwóch lat.
Nieodłączną towarzyszką tej życiowej podróży jest dziesięcioletnia córka Romy, z którą, jak referuje na początku, „pierwszy raz spędziłem z nią dwa dni sam na sam. Najwyższy czas, żebym poznał swoją córkę". Zaczęli od Kliniki Genomu w Szwajcarii i rozmowy z uczonym o tym „w jaki sposób modyfikowanie kwasu dezoksyrybonukleinowego mogłoby przedłużyć nasze istnienie". Kolejni specjaliści nie pozostawiają złudzeń – nie ma ucieczki od śmierci.
Beigbeder chętnie wchodzi w rolę głosu pokolenia. Zauważa: „Moje pokolenie w mgnieniu oka przeszło od beztroski do paranoi", która i jego nie ominęła – nawrócił się na kuchnię light, a nawet zapisał na siłownię.