Michael Herr „Depesze". Jesteśmy tu po to, żeby rozwalać żółtków. Koniec, kropka

Pojechałem zająć się wojną, a to wojna zajęła się mną; pieśń stara jak świat, no chyba że akurat nigdy wcześniej jej nie słyszałeś. Dopiero wojna mnie nauczyła, że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to, co robisz. Problem w tym, że nie zawsze wiedziałeś, na co właściwie patrzysz.

Aktualizacja: 13.11.2016 22:40 Publikacja: 10.11.2016 08:13

Michael Herr „Depesze". Jesteśmy tu po to, żeby rozwalać żółtków. Koniec, kropka

Foto: Rzeczpospolita

Kiedy wychodziliśmy nocą, sanitariusze dawali piguły, po deksedrynie z gęby cuchnęło jak ze słoika ze zdechłymi wężami. Ja tam obywałem się bez takich, wystarczyła odrobina „kontaktu ogniowego", albo coś w tym stylu, i już miałem taką jazdę, że ledwo wyrabiałem. Jeden dźwięk spoza naszego małego, ścieśnionego kręgu i od razu mi odbijało, mogłem się tylko modlić, żeby jeszcze ktoś inny to usłyszał. Kilka wystrzałów gdzieś w mroku o kilometr od nas i już czułem słoniowy ciężar na piersi, cały oddech szedł w buciory. Raz w gąszczu mignęły mi jakieś światła i złapałem się na tym, że prawie szepczę: „nie jestem na to gotowy, nie jestem gotowy". Wtedy uznałem, że dam sobie spokój i na noce znajdę jakieś inne zajęcie.

A przecież to było nic w porównaniu z tym, co robili nocni zwiadowcy, patrole rozpoznawcze dalekiego zasięgu, czyli „lurpy" [zazwyczaj pięciu–sześciu żołnierzy działających na terenie zajętym przez wroga – red.]. Wychodzili noc w noc, całymi tygodniami, miesiącami, podkradali się pod obozowiska Vietcongu, krążyli wokół przemieszczających się kolumn WAL [Wietnamskiej Armii Ludowej – red.]. Już i tak byłem zbyt pochłonięty samym sobą, musiałem się z tym tylko pogodzić. W każdym razie piguły wolałem zostawić na później, na Sajgon i tę paskudną deprechę, która zawsze mnie tam dopadała. Znałem takiego lurpa z 4. Dywizji Piechoty, który łykał to świństwo garściami, w lewej kieszeni panterki miał zamulacze, a w prawej przyspieszacze, jedne, żeby przetrzeć szlak, a drugie, żeby zasuwać dalej. [...]

Coś takiego mogło człowieka porządnie zmrozić, stoisz sobie na skraju polany i patrzysz za helikopterem, z którego właśnie wysiadłeś, i zastanawiasz się, co cię w tym miejscu czeka, myślisz: może to złe miejsce, może niewłaściwe, może już ostatnie, może tym razem już naprawdę po tobie. W bazie w Soc Trang jeden facet powiedział mi, jak tylko wylądowaliśmy: – Szukasz tematu? No to masz farta, akurat jest stan pełnej gotowości. Jeszcze wirniki nie ucichły, a ja już wiedziałem, że to coś dla mnie.

– Potwierdzam – rzucił dowódca bazy. – Na pewno będzie gorąco. Super, że pan zajrzał. – Kapitan był młody, wesoły, sklejał akurat taśmą kilka magazynków do M16, denko do denka, żeby można było szybciej ładować, bo większy „wygar". Cała kompania się uwijała, rozbijali skrzynki, bunkrowali granaty, sprawdzali pociski moździerzowe, układali naboje, ładowali do karabinów magazynki łukowe (pierwszy raz w życiu takie widziałem). Totalne skupienie na rozrzuconych wokół bazy stanowiskach nasłuchu, na sobie samych, na reszcie, a potem zapadł zmrok i było już tylko gorzej [...]

Wiesz, jak jest: patrzyłbyś, ale nie chcesz. Pamiętam to dziwne uczucie, kiedy jako dzieciak oglądałem fotografie wojenne w magazynie „Life", te z ciałami, z mnóstwem ciał leżących jedno przy drugim na jakimś polu albo na ulicy, często jakby się dotykały, obejmowały. Nawet kiedy obraz był ostry i wyraźny, było w nich coś niejasnego, stłumionego, coś trzymało je w ryzach, brakowało najważniejszej informacji. Chyba właśnie tak uzasadniałem swoją fascynację, dzięki temu mogłem patrzeć, ile mi się podobało; wtedy nie znalazłbym odpowiednich słów, ale pamiętam to poczucie wstydu, jakbym po raz pierwszy oglądał pornografię, całą pornografię świata naraz. Ale nawet gdybym się na to gapił do przepalenia wszystkich lamp, i tak nie umiałbym zaakceptować związku między oderwaną nogą a resztą ciała, ani tych absurdalnych póz (po latach miałem usłyszeć, że fachowo nazywa się to „reakcją na uraz"), tych ciał, które zbyt gwałtownie powykręcały się w jakieś niewiarygodne kontorsje. Ani tej całkowitej anonimowości, jaka towarzyszyła śmierci zbiorowej, tego, że musieli leżeć, gdzie popadnie, byle jak, przewieszeni przez zasieki, albo rozwiąźle, na innych ciałach, albo gdzieś w gałęziach drzew, jak jacyś akrobaci śmierci, „fajna sztuczka?".

Potem już niby miało być inaczej, nic nie powinno było zaciemniać obrazu, kiedy leżeli tuż obok, na prawdziwej ziemi, ale w takich sytuacjach człowiek zwykle sam wytwarzał sobie taką przesłonę, bo tak często i zaciekle musiał bronić się przed tym, co widzi, przed tym, po co przejechał te pięćdziesiąt tysięcy kilometrów.

Kapitan był niezadowolony, że to widziałem

Raz patrzyłem na ciała porozrzucane między zasiekami a dżunglą, większość leżała na kupie niedaleko drutów, dalej – gdzieś w połowie drogi – kilka mniejszych, ciaśniej zbitych stosów, a później już wiele rozproszonych punktów, rozchodzących się półkolem w stronę drzew. Jeden człowiek był osobno, wystawał do połowy z krzaków. – Myślał indyk o niedzieli – ocenił kapitan, a kilku jego podwładnych wyszło na polanę, żeby kopnąć każdego z zabitych w głowę, wszystkie trzydzieści siedem ciał po kolei.

Potem usłyszałem M16, jeden magazynek za drugim w trybie ognia automatycznego, sekunda na serię, trzy na ładowanie; zaraz potem zobaczyłem tego gościa. Każda seria była jak miniaturowe tornado, ciała trzęsły się od nich i wzdrygały. Skończył i wracając, przeszedł koło nas; dopiero kiedy mignęła mi jego twarz, wszystko do mnie dotarło. Była purpurowa, cała w plamach i poskręcana, jakby wywiniętą na drugą stronę: jakaś zieleń, znacznie za ciemna, jakieś czerwone smugi przechodzące w siniakowy fiolet, a gdzieś między nimi coś szarobiałego, niezdrowego, ten człowiek wyglądał, jakby właśnie miał atak serca. Białka wywrócone do góry, gęba rozdziawiona, jęzor na wierzchu, ale pełen uśmiech. Po prostu facet, który się właśnie spuścił. Kapitan był niezadowolony, że to widziałem.

Nie było dnia, żeby mnie ktoś nie spytał, co tam robię. Czasem nawet jakiś wyjątkowo bystry szeregowiec albo inny korespondent pytał mnie, co tak naprawdę tam robię, jak gdybym mógł szczerze powiedzieć cokolwiek innego niż: „ble ble piszę o wojnie" albo „ble ble piszę książkę". Być może nawzajem braliśmy te swoje historyjki za dobrą monetę: piechota „nie miała wyjścia", tajniaków i cywili ściągnęła tam wspólna wiara, korespondentów – ciekawość albo ambicja. Ale w pewnym miejscu te wszystkie mityczne szlaki się przecinały, najprymitywniejsza podjarka Johnem Wayne'em z najmroczniejszą fantazją o poecie-wojaku, i w tym punkcie przecięcia chyba każdy o każdym wiedział wszystko, każdy był najprawdziwszym ochotnikiem.

Oczywiście słyszało się jakieś głodne kawałki: walka o „Serca i Umysły" Wietnamczyków, teoria domina, Lud Republiki, spokój w Hujongu dopiero po ograniczeniu ekspansji Cipangu; ale można też było usłyszeć inne rzeczy, jakiś młodziak mówił na przykład w całej swojej krwiożerczej naiwności: – Człowieku, to jest wszystko jakaś ściema. Jesteśmy tu po to, żeby rozwalać żółtków. Koniec, kropka.

Ale do mnie to się miało nijak. Byłem tam po to, żeby patrzeć. To dopiero ironia, takie wejście w rolę, zamknięcie się w niej; pojechałem zająć się wojną, a to wojna zajęła się mną; pieśń stara jak świat, no chyba że akurat nigdy wcześniej jej nie słyszałeś. Pojechałem wiedziony prostackim, choć poważnym przekonaniem, że trzeba umieć patrzeć na wszystko. Poważnym, bo wprowadziłem je w czyn, a prostackim, bo nie wiedziałem – dopiero wojna mnie tego nauczyła – że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to, co robisz. Problem w tym, że nie zawsze wiedziałeś, na co właściwie patrzysz, dopiero znacznie później, czasem po wielu latach, zaczynałeś rozumieć, bo dużo z tego w ogóle nie docierało, zatrzymywało się w oczach.

Czas i informacja, rock and roll, samo życie, nic nie stoi w miejscu, to ty stoisz w miejscu. Czasem nie wiedziałem, czy coś trwało sekundę czy godzinę, a może w ogóle mi się przyśniło. Na wojnie przez większość czasu masz jeszcze mniejsze pojęcie o tym, co robisz, niż na co dzień, po prostu zachowujesz się w pewien sposób, a po fakcie możesz sobie do tego dorobić dowolne wytłumaczenie, możesz powiedzieć, że czułeś się z tym dobrze albo źle, byłeś zachwycony albo zniesmaczony, zrobiłeś to czy tamto, postąpiłeś słusznie albo nie; a wydarzenia zostają bez zmian. W bazie, kiedy już opowiadałem, co mi się przytrafiło, mówiłem na przykład: „Człowieku, jakiego ja miałem pietra" albo „Jezu, stary, myślałem, że to już koniec", chociaż jeszcze przez długi czas nie docierało do mnie, ani jakiego faktycznie powinienem był mieć pietra, ani jak wyraźny, ostateczny i zupełnie niezależny ode mnie mógł być ten „koniec". Głupi nie byłem, ale nieotrzaskany na pewno, niektóre rzeczy ciężko sobie wbić do łba, kiedy tam, skąd pochodzisz, wszyscy mają świra na punkcie wojny.

Tu nie jest jak w filmach

Jak oberwiesz – powiedział mi jeden sanitariusz – zapakujemy cię do śmigłowca i za dwadzieścia minut będziesz w szpitalu polowym.

– Jak mocno oberwiesz – zapewnił mnie medyk piechoty morskiej – za dwanaście godzin zajmą się tobą w Japonii.

– Jak zginiesz – obiecał mi starszy kapral z Ewidencji Grobów – w tydzień odstawimy cię do domu. CZAS MI SPRZYJA: tak było napisane na pierwszym hełmie, który tam założyłem. A pod spodem, mniejszymi literami, bardziej jak modlitewny szept niż deklaracja: „Bez kitu, żołnierzyku". Hełm pierwszego ranka rzucił mi tylny strzelec z chinooka* na lotnisku w Kontum, parę godzin po tym, jak ustały walki o Dak To. To było na chwilę przed odlotem i facet musiał przekrzykiwać hałas wirników: – Zatrzymaj go sobie, mamy takich pełno! Powodzenia!

Tak się ucieszyłem z własnego sprzętu, że nawet mnie nie tknęło, skąd go wziął. Potnik, sczerniały od zasuszonego tłuszczu, miał w sobie więcej życia niż ten, kto jeszcze niedawno nosił go na głowie, a kiedy dziesięć minut później pozbyłem się tego hełmu, to nie tak zwyczajnie, zostawiając na ziemi – porzuciłem go ukradkiem, wstydliwie, obawiając się, że ktoś zobaczy i zawoła za mną: ej, cieciu, coś ci chyba wypadło... Tego samego ranka chciałem od razu dostać się na miejsce, ale pułkownik odesłał mnie do majora, ten do kapitana, a ten znów do sierżanta. Sierżant tylko na mnie spojrzał, zwyzywał od „świeżego mięsa" i powiedział, że jak chcę sobie dać łeb odstrzelić, to w jakiejś innej jednostce. Nie wiedziałem, o co chodzi, a byłem tak zdenerwowany, że wybuchnąłem śmiechem. Powiedziałem mu, że nic mi nie będzie, a on poklepał mnie czule, acz złowieszczo po ramieniu i powiedział: – Tu nie jest, k..., jak w filmach, rozumiesz? – Na to ja się znów zacząłem śmiać i mówię mu, że rozumiem, ale on już tam wiedział, że gówno rozumiem.

Pierwszy dzień. Gdyby coś się zdołało przebić przez tę początkową naiwność, to może i bym się zabrał następnym samolotem do domu. Całkowity wypad. To było jak przechadzka po kolonii zawałowców, lotnisko w strugach zimnego deszczu i z tysiąc facetów, którzy przedawkowali coś, czego ja nigdy nie miałem poznać („taki już nigdy nie będziesz"), brud, krew, poszarpane mundury, z potwornie znękanych oczu leje się i leje zgroza. Właśnie ominęła mnie największa z dotychczasowych bitew i mówiłem sobie, że żałuję, a przecież to wszystko było dokoła mnie i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie potrafiłem patrzeć na nikogo dłużej niż sekundę, nie chciałem, żeby mnie ktoś przyłapał na podsłuchiwaniu, też mi korespondent wojenny, nie wiedziałem, co mówić, co robić, już mi się to wcale nie podobało.

Kiedy przestało padać, spod zdjętych peleryn buchnął taki smród, że myślałem, że się na miejscu porzygam: zgnilizna, ściek, garbarnia, otwarty grób, kopcący śmietnik – coś potwornego, a w tym smrodzie wysepki old spice'a, od których robiło się jeszcze gorzej. Strasznie chciałem znaleźć sobie jakieś miejsce, przycupnąć w pojedynkę i zajarać, znaleźć sobie jakąś twarz, którą mógłbym naciągnąć na własną jak pelerynę na swój nowy mundur. Raz już go przymierzyłem, poprzedniego ranka w Sajgonie, można było takie kupić na czarnym rynku, potem w hotelu przed lustrem robiłem miny i gesty, których szybko mi się odechciało. Ale wtedy jeszcze miałem ubaw. Teraz parę metrów dalej zobaczyłem faceta, który spał na ziemi, głowę zakrył pałatką i w ramionach tulił radio, w którym leciał Sam the Sham: „Kapturku Czerwony, las jest straszny i ciemny, małe dziewczynki nie powinny same chodzić tu...".

No to poszedłem w inną stronę i tuż przede mną wyrósł jakiś człowiek. Nie żeby zagrodził mi drogę, ale też nie ruszał się z miejsca. Zatoczył się trochę, mrugnął, spojrzał na mnie, ale jakby na wylot, jeszcze nigdy nikt tak na mnie nie patrzył. Czułem, że po plecach jak pająk pełźnie mi gruba kropla zimnego potu, zdawało mi się, że trwa to całą godzinę. Facet odpalił szluga, ale tak go przy tym oślinił, że fajka od razu zgasła; zupełnie nie rozumiałem, co tu jest grane. Wyciągnął następnego i spróbował jeszcze raz. Podsunąłem mu zapalniczkę i przez ułamek sekundy w jego oczach zamajaczyło coś przytomniejszego, ale po kilku machach ten drugi też mu zgasł, więc cisnął go na ziemię. – Tam przez tydzień nie mogłem się odcharkać – powiedział – a teraz nie mogę, k..., przestać się ślinić.

* Chodzi o śmigłowiec CH­47 Chinook produkcji Boeinga. W tym modelu znajdowały się trzy stanowiska z karabinami maszynowymi: oprócz dwóch tradycyjnie umieszczonych w bocznych drzwiach było też jedno z tyłu helikoptera.

Fragment książki Michaela Herra „Depesze" w tłumaczeniu Krzysztofa Majera, która ukazała się 9 listopada nakładem Wydawnictwa Karakter. Ten reportaż, opublikowany w USA w 1977 roku, uchodzi za najlepszą książkę o wojnie w Wietnamie. Michael Herr przez dwa lata (1967–1969) pracował jako korespondent wojenny w Wietnamie pisma „Esquire". Był współscenarzystą „Czasu Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów