Kiedy wychodziliśmy nocą, sanitariusze dawali piguły, po deksedrynie z gęby cuchnęło jak ze słoika ze zdechłymi wężami. Ja tam obywałem się bez takich, wystarczyła odrobina „kontaktu ogniowego", albo coś w tym stylu, i już miałem taką jazdę, że ledwo wyrabiałem. Jeden dźwięk spoza naszego małego, ścieśnionego kręgu i od razu mi odbijało, mogłem się tylko modlić, żeby jeszcze ktoś inny to usłyszał. Kilka wystrzałów gdzieś w mroku o kilometr od nas i już czułem słoniowy ciężar na piersi, cały oddech szedł w buciory. Raz w gąszczu mignęły mi jakieś światła i złapałem się na tym, że prawie szepczę: „nie jestem na to gotowy, nie jestem gotowy". Wtedy uznałem, że dam sobie spokój i na noce znajdę jakieś inne zajęcie.
A przecież to było nic w porównaniu z tym, co robili nocni zwiadowcy, patrole rozpoznawcze dalekiego zasięgu, czyli „lurpy" [zazwyczaj pięciu–sześciu żołnierzy działających na terenie zajętym przez wroga – red.]. Wychodzili noc w noc, całymi tygodniami, miesiącami, podkradali się pod obozowiska Vietcongu, krążyli wokół przemieszczających się kolumn WAL [Wietnamskiej Armii Ludowej – red.]. Już i tak byłem zbyt pochłonięty samym sobą, musiałem się z tym tylko pogodzić. W każdym razie piguły wolałem zostawić na później, na Sajgon i tę paskudną deprechę, która zawsze mnie tam dopadała. Znałem takiego lurpa z 4. Dywizji Piechoty, który łykał to świństwo garściami, w lewej kieszeni panterki miał zamulacze, a w prawej przyspieszacze, jedne, żeby przetrzeć szlak, a drugie, żeby zasuwać dalej. [...]
Coś takiego mogło człowieka porządnie zmrozić, stoisz sobie na skraju polany i patrzysz za helikopterem, z którego właśnie wysiadłeś, i zastanawiasz się, co cię w tym miejscu czeka, myślisz: może to złe miejsce, może niewłaściwe, może już ostatnie, może tym razem już naprawdę po tobie. W bazie w Soc Trang jeden facet powiedział mi, jak tylko wylądowaliśmy: – Szukasz tematu? No to masz farta, akurat jest stan pełnej gotowości. Jeszcze wirniki nie ucichły, a ja już wiedziałem, że to coś dla mnie.
– Potwierdzam – rzucił dowódca bazy. – Na pewno będzie gorąco. Super, że pan zajrzał. – Kapitan był młody, wesoły, sklejał akurat taśmą kilka magazynków do M16, denko do denka, żeby można było szybciej ładować, bo większy „wygar". Cała kompania się uwijała, rozbijali skrzynki, bunkrowali granaty, sprawdzali pociski moździerzowe, układali naboje, ładowali do karabinów magazynki łukowe (pierwszy raz w życiu takie widziałem). Totalne skupienie na rozrzuconych wokół bazy stanowiskach nasłuchu, na sobie samych, na reszcie, a potem zapadł zmrok i było już tylko gorzej [...]
Wiesz, jak jest: patrzyłbyś, ale nie chcesz. Pamiętam to dziwne uczucie, kiedy jako dzieciak oglądałem fotografie wojenne w magazynie „Life", te z ciałami, z mnóstwem ciał leżących jedno przy drugim na jakimś polu albo na ulicy, często jakby się dotykały, obejmowały. Nawet kiedy obraz był ostry i wyraźny, było w nich coś niejasnego, stłumionego, coś trzymało je w ryzach, brakowało najważniejszej informacji. Chyba właśnie tak uzasadniałem swoją fascynację, dzięki temu mogłem patrzeć, ile mi się podobało; wtedy nie znalazłbym odpowiednich słów, ale pamiętam to poczucie wstydu, jakbym po raz pierwszy oglądał pornografię, całą pornografię świata naraz. Ale nawet gdybym się na to gapił do przepalenia wszystkich lamp, i tak nie umiałbym zaakceptować związku między oderwaną nogą a resztą ciała, ani tych absurdalnych póz (po latach miałem usłyszeć, że fachowo nazywa się to „reakcją na uraz"), tych ciał, które zbyt gwałtownie powykręcały się w jakieś niewiarygodne kontorsje. Ani tej całkowitej anonimowości, jaka towarzyszyła śmierci zbiorowej, tego, że musieli leżeć, gdzie popadnie, byle jak, przewieszeni przez zasieki, albo rozwiąźle, na innych ciałach, albo gdzieś w gałęziach drzew, jak jacyś akrobaci śmierci, „fajna sztuczka?".