Ale czy fakt, że bogate kraje Europy, państwa, co do których mieliśmy przekonanie, że są od nas nie tylko bogatsze, ale i znacznie lepiej zorganizowane, wcale nie radzą sobie z covidem skuteczniej od nas, to nie jest właśnie dowód na destrukcyjność hiperindywidualizmu? Mamy dziś całe pokolenie domagających się rozmaitych praw narcyzów o niskim poczuciu zobowiązań wobec wspólnoty. Dodatkowym wymiarem hiperindywidualizmu jest pokolenie singli, które być może, w sensie psychicznym, najmocniej zostało dotknięte pandemią, bo nagle ci ludzie uświadomili sobie, na jak niewielu osobach ze swego otoczenia mogą polegać, jak nieliczni są ich prawdziwi przyjaciele. Tylko niektóre relacje międzyludzkie przechodzą covidowy test próby. Ci, którzy jeszcze rok temu myśleli o sobie, że mają wspaniałe życie singla, dobrą pracę, kupili sobie mieszkanie pod Warszawą albo i w jej śródmieściu, i w ogóle chwycili Pana Boga za nogi, może teraz inaczej oceniają swoją sytuację i wybory życiowe. Być może to właśnie oni, psychicznie nie wytrzymując samotności i lęków, są pierwszymi, którzy łamią społeczne obostrzenia, chodząc do nielegalnych siłowni, na clubbingi itd. Z jednej strony posiadają cechy przynależności do klasy średniej, a z drugiej są bombami podłożonymi pod wspólnotę.
Specyfika klasy średniej jako siły społecznej będącej tkanką odpowiedzialności w systemie demokratycznym wynikała jednak ze stabilizacji życiowej. To stabilizacja dawała zdroworozsądkowość tej grupy, umożliwiała międzypokoleniowe przekazywanie kompetencji kulturowych, zasobów majątkowych i organizacyjnych – zresztą nie tylko poprzez rodzinę, ale i rozmaite zrzeszenia profesjonalne. Tyle że ta tkanka jest właśnie niszczona przez zbytni indywidualizm i rewolucję konsumpcyjną, która dostała turbodoładowania dzięki zmianom technologicznym. Co rusz słyszę narzekania małych przedsiębiorców, że dzieci nie chcą przejmować ich firm – za dużo utrapień, za mało superdoznań. Jak w takiej sytuacji podtrzymywać tezę, jeszcze niedawno w polskiej polityce powielaną, że chociaż różne strony sporu skaczą sobie do gardeł, to przecież ciągle są ludzie umiarkowani, ludzie centrum, którzy na końcu przesądzą o tym, kto będzie rządził? Zresztą, czy tacy ludzie rzeczywiście o tym kiedyś przesądzali?
Czy gdziekolwiek ten zdroworozsądkowy bezpiecznik społeczny nadal funkcjonuje?
Czasem się zastanawiam, czy przypadkiem niektóre kraje Dalekiego Wschodu nie znalazły złotego środka. Nie mam na myśli Chin, tylko demokratyczne kraje, jak Tajwan, Korea Południowa i, pod pewnymi względami, Singapur oraz Hongkong, może Japonia. W kulturach azjatyckich wysoko ceniona jest wiedza z nauk ścisłych: matematyka, fizyka, inżynieria. Szacunek do tego typu wiedzy plus kolektywizm odziedziczony po tradycjach orientalnych powodują, że w tamtych krajach łatwiej było uzyskać konsensus społeczny i dyscyplinę potrzebne do walki z covidem.
Pandemia przyspiesza na pewno nasz transfer do świata wirtualnego. Sami jesteśmy tego najlepszym przykładem: zawsze umawialiśmy się na wywiady w przytulnych kawiarniach, a dziś rozmawiamy na komunikatorze. I choć widzimy się w małym okienku, to nie wiem jak pan, ale ja mam pootwierane przed oczami też różne inne aplikacje, które mają ułatwiać mi rozmowę. I już nie pamiętam, jak prowadziło się wywiady bez tych wszystkich okienek.
To kolejny trend, który prowadzi również do degradacji klasy średniej. Rewolucja cyfrowa już oślepiła ludzkość, pozbawiła nas zdolności do racjonalnej oceny sytuacji, bo jesteśmy ciągle przebodźcowani informacjami, z których tylko drobna część jest jednocześnie ważna i prawdziwa. Paradoksalnie, być może to klasa niższa zachowuje najlepszy kontakt z rzeczywistością, bo najmniej żyje online. Musi pracować fizycznie, zmagać się z pogodą, przemieszczać się, przenosić coś, przewozić, wchodzić w interakcje z innymi. Wprawdzie to w sieci funkcjonuje centrum logistyczne, ale często pracownik, dopasowując się do warunków zewnętrznych, ostatecznie koryguje jakiś proces. A zwróćmy uwagę, jak działają dziś choćby media, nawet te z półki „quality journalism", czyli wysokiej jakości. Ilu dziennikarzy bezpośrednio zajmuje się kontaktem z rzeczywistością, czyli ma czas, by chodzić na miejsca zdarzeń? Nie wspominam już o korespondentach zagranicznych, bo na to już prawie nikogo nie stać. We wszystkich mediach z powodu ciśnienia finansowego, jakie wytworzył darmowy dostęp do informacji, nastąpił znaczny spadek liczby osób, które zbierają info w samym realu. Przeciętny dziennikarz portalu ma wyprodukować odpowiednią liczbę tekstów i tworzy je, żerując na innych portalach. To wzajemny kanibalizm portali internetowych. Dziennikarze chodzą po „necie", a nie po świecie. W takiej infosferze nie da się prowadzić rzetelnej debaty społecznej. Klasa średnia – zresztą tak jak i politycy – traci orientację, które tematy są ważne, a które nie. A ona przecież nie jest wcale jakoś szczególnie odporna na teorie spiskowe. Po prostu gubi się w świecie, przestaje być kotwicą zdrowego rozsądku, jaką była przez ostatnie 200 lat.