Każda wiadomość o Beyoncé i Jayu-Z – zła czy dobra – jest dla dzisiejszych mediów wspaniała, ponieważ jak najbardziej dochodowy serial podnosi czytelnictwo i znakomicie się „klika".
Nawet nie wypada się dziwić. Sir Paul McCartney, przez kilka dekad najbogatszy muzyk świata, dojrzewał w powojennym, zbombardowanym Liverpoolu i trzy dekady musiał harować, żeby zostać najbogatszym człowiekiem w show-biznesie. Również dlatego, że przez pierwszą dekadę traktowany był przez menedżerów jak niewolnik, który nie ma prawa do owoców swojej pracy, czyli piosenek z okresu The Beatles. Tak jest zresztą do dziś.
Jay-Z urodzony w 1969 roku, młodszy od McCartneya o 27 lat, wyrastał w ekstremalnych warunkach nowojorskiego Brooklynu. Ojciec, alkoholik i narkoman, nie dbał o rodzinę, angażując się w uliczne porachunki i nocne poszukiwania z bronią w ręku zabójcy brata.
Jay od najwcześniejszych lat miał kontakt z bronią. Gdy brat ukradł mu męską biżuterię, postrzelił go w ramię. W szkole poznał historyczne już dziś w rapie postacie – The Notorious B.I.G. i Busta Rhymesa. Miał też handlować narkotykami. Kto wie, może właśnie te handlowe doświadczenia w bezwzględnej rzeczywistości Nowego Jorku sprawiły, że dorobił się blisko miliarda w niespełna dwie dekady. Dziś jest wzorowym biznesmenem, choć jeszcze w 1999 roku był oskarżony o dźgnięcie w brzuch pięciocalowym nożem wydawcy podejrzanego o dystrybucję pirackich płyt z kompozycjami rapera.
Dba o owoce swej pracy, bo pierwsze kompakty ze swoimi nagraniami sprzedawał wprost z samochodu. W 1996 roku założył firmę Roc-A-Fella Records i debiutował albumem „Reasonable Doubt". 12 lat później stał się pierwszym hiphopowym artystą, który był główną gwiazdą na największym europejskim festiwalu w Glastonbury. Kontroluje nie tylko katalog swoich nagrań, działalność koncertową, ale także wiele słynnych marek.