Przy okazji 1 sierpnia toczą się zupełnie jałowe boje o sens powstania warszawskiego, 4 czerwca o wybory '89 i odwołanie rządu Olszewskiego w 1992 r. Listopad zaś jest rozpięty między sporem o Halloween i o świętowanie Black Friday. A gdzieś pomiędzy co roku powraca batalia o Marsz Niepodległości.
Ten ostatni jakoś mnie, przyznam, w ogóle nie kręci. Dopóki organizują go legalnie działające organizacje, mają prawo sobie w nim chodzić. Jednak niepokoi mnie równoległe niejako zjawisko. Z jednej strony to bezradność dużej części prawicy wobec środowisk narodowo-radykalnych, a z drugiej stopniowy dryf w ich kierunku. To jednak zastanawiające, że rządząca od sześciu lat prawica nie była w stanie wymyślić żadnego atrakcyjnego pomysłu na manifestowanie patriotyzmu, oddając kolejne święta narodowcom. Bo to już nie tylko 11 listopada, ale też 1 sierpnia został przejęty przez ludzi takich jak Robert Bąkiewicz, kibicowską oprawę i antyeuropejskie przemówienia. I obecna władza ma do Bąkiewicza słabość, powoli staje się on „dyżurnym patriotą" obozu dobrej zmiany. Jest hołubiony w prawicowych mediach, dostaje wielomilionowe dotacje z agend Ministerstwa Kultury.
Czytaj więcej
Prezes Stowarzyszenia Marsz Niepodległości uważa, że uchylenie decyzji wojewody mazowieckiego jest włączeniem się przez sądy do próby podpalenia Polski. "Nie złamią nas. Marsz przejdzie ponownie" - zapowiedział Robert Bąkiewicz.
Być może rozumowanie tu jest takie: trzeba się Bąkiewiczowi odwdzięczyć za to, że w czasach rządów PO organizował Marsz Niepodległości, który stał się największym chyba wówczas marszem antyrządowym. Był to więc taktyczny sojusznik w walce z liberałami. Wydaje mi się jednak, że to sojusznik zdecydowanie niebezpieczny, a polska prawica i konserwatyści powinni się od tego typu postaci trzymać z daleka.
Bąkiewicz przez lata działał w ONR, którą uważa się za kontynuatorkę przedwojennej tradycji radykalnego nacjonalizmu. Sąd Najwyższy w lutym tego roku uznał, że można nazywać ONR organizacją faszystowską. Oczywiście, ktoś się może zżymać, że zarzut, że ktoś jest faszystą czy neofaszystą, jest już wyświechtany i pada w naszej debacie tak często, że stracił znaczenie. Ale wspomniana kasacja Sądu Najwyższego to jednak coś innego niż publicystyczne przekomarzanki.