Celebrytki w ostępach

Mają sponsorów i sprzęt. Ale czy to unieważnia dokonania podróżników -celebrytów? Zachęcają do poznawania świata i podejmowania trudów samotnych wypraw

Publikacja: 05.01.2013 00:01

Beata Pawlikowska: realia interioru

Beata Pawlikowska: realia interioru

Foto: Dzięki uprzejmości Beaty Pawlikowskiej

W programie Szkoła Przetrwania na kanale Discovery rozebrany do naga Bear Grylls przepływa wpław syberyjską rzekę w temperaturze minus 25 stopni. Albo przedzierając się przez afrykański busz, wyposażony tylko w nóż, manierkę i krzesiwo rozkłada legowisko na baobabie (zewsząd błyskają złowrogie oczy drapieżników), a na kolację zjada pożywne larwy wydłubane ze spróchniałego pnia powalonego drzewa.

Dzika przyroda i człowiek samotnie pokonujący jej zasadzki, podziwiający jej piękno, cofnięty w czasie i cywilizacji. Pionier, odkrywca nieznanego, silny mężczyzna, który z konfrontacji z naturą zawsze wychodzi zwycięsko. Albo kobieta: samotna, wytrwała, nieustraszona.

Dla pracownika korporacji, który co dzień odbija kartę magnetyczną, dzień spędza w szklanym boksie, a wakacje all inclusive na tureckiej Riwierze, taka przygoda to rozrywka ciekawsza niż taniec z gwiazdami. Oderwanie od rzeczywistości, skok do egzotycznego świata, marzenie o ekstremalnych wyczynach.

Kto jeszcze czyta Adolfa Szklarskiego, Arkadego Fiedlera, Juliusza Verne'a? Literaturę zastąpiły telewizyjne programy podróżnicze, dostawca kompaktowych marzeń dla niedoszłych Robinsonów Cruzoe. Oglądając Travel Channel, Discovery, Podróże TV, TVN Style, National Geographic świat ma się na wyciągnięcie pilota.

Planeta się skurczyła, podróżowanie stało się proste, banalne i dostępne dla wszystkich. Kiedyś „Grand Tour", wielka podróż po Europie, była dobrem elitarnym, podstawą wykształcenia młodych arystokratów. Nie zobaczyć Rzymu, Florencji, Neapolu, Paryża byłoby niewybaczalnym zaniedbaniem towarzyskim. Gdy 17-letni hrabia Stanisław Kostka Potocki wyruszał na studia do Turynu, miał też zwiedzać Włochy, poznawać życie ludzi, zarządzanie majątkami i przemysłem, zachwycać się antycznymi ruinami... Trwało to miesiącami. Wyprawa rozpoczęta w listopadzie 1774 roku zakończyła się w październiku roku 1775.

Milion kroków

Dzisiaj życie innych krajów „zgłębiamy" za pomocą mediów elektronicznych. Od Europy dzielą nas dwie godziny samolotu. Grecja, Włochy, Francja to współczesny „petit tour" na tydzień. Anglii się nie zwiedza, tam się pracuje na zmywaku.

– Masowa turystyka jest produktem takim samym jak biały chleb w kromkach w foliowym worku – mówi podróżniczka Beata Pawlikowska. Nie można go porównać z pełnoziarnistym chlebem razowym z ekologicznej piekarni. To jest różnica między turystyką a podróżowaniem.

– Podróże stały się modnym towarem medialnym –  twierdzi Martyna Wojciechowska („już zgubiłam rachubę, w ilu krajach byłam"). Magister ekonomii, redaktor naczelna miesięcznika „National Geographic", gwiazda telewizji TVN, zdobywczyni Mount Everestu, wielbicielka sportów ekstremalnych i mama czteroletniej córki. Sześć razy okrążyła ziemię, nakręciła 50 filmów i napisała siedem książek. Jej cykl reportaży „Kobiety na krańcu świata" przedstawia kulturę i obyczaje kobiet w odległych zakątkach.

– Można mi zarzucić, że robię moje programy z udziałem kamer i finansowania zewnętrznego – mówi Wojciechowska. – Ale kto ma tyle własnych środków, żeby zrobić Koronę Ziemi? Żadne ułatwienia techniczne nie pomogą zrobić miliona kroków, pokonać chorób tropikalnych, biegunki. Tego za pieniądze nie da się załatwić. Nieraz musiałam wytopić śnieg, żeby na nim ugotować coś do zjedzenia. Wchodząc na Mount Everest nasza siedmioosobowa ekipa miała do pomocy dwóch szerpów. W komercyjnych wyprawach na Mount Everest jest dwóch szerpów na osobę – dodaje.

W kurzu, z tubylcami

Martyna Wojciechowska dwa razy złamała kręgosłup, w gorsecie ortopedycznym spędziła osiem miesięcy. Przywleczona z Borneo choroba tropikalna wyniszczała ją przez miesiące. – Kiedyś wśród dzikich plemion w Indonezji miałam zacumowaną łódź i w każdej chwili mogłam uciec, gdyby coś się zdarzyło. Teoretycznie. Bo dotarcie do miasta, do szpitala zajęłoby mi dwa tygodnie, a śmigłowiec stamtąd nie wyleci. Człowiek zdany jest na samego siebie. Kiedyś miałam taki moment przy wchodzeniu na szczyt, że chciałam usiąść i umrzeć, tak bardzo byłam zmęczona. Od tej chwili do czasu, gdy dotarłam do celu, minęło 13 godzin. Stać nas na więcej, niż przypuszczamy – podkreśla.

Beata Pawlikowska swoich podróży nie liczy, krajów nie „zalicza". Co najmniej raz w roku stara się  wyjechać na miesiąc na koniec świata. Niedawno podróżowała  przez miesiąc po Indonezji, w styczniu na dwa miesiące wyjeżdża do Ameryki Południowej. Podróżuje samotnie, za własne pieniądze.

Organizuje także wyprawy otwarte, na które może się zapisać każdy – ogłasza program, cenę i zabiera grupę 10, 15 chętnych. Spotykają się dopiero na lotnisku. Taką wyprawę organizuje od dziesięciu lat do dżungli amazońskiej. Czasem organizuje także wyprawy dla firm –  wtedy jest gościem opowiadającym o miejscu, które poznała, podróżując samotnie.

– Na pierwszy bilet lotniczy ponad 20 lat temu zbierałam pieniądze przez półtora roku, oszczędzając każdy grosz. W podróż wyruszam sama i nie chcę mieć sponsora. Podróż to wolność, podążanie za tym, co mnie fascynuje – tłumaczy.

Pawlikowska nie ustala dokładnej trasy. – Czasem zatrzymuję się na kilka dni, czasem nazajutrz o świcie jadę dalej. Nie lubię turystycznych miejsc, nie znoszę klimatyzowanych autobusów. Nigdy nie wynajmuję samochodu. Podróżuję wyłącznie lokalnymi środkami transportu – w kurzu i słońcu, razem z tubylcami, wciśnięta między worki z maniokiem, skrzynki i żywe kury – mówi.

Czy egzotyka nie spowszedniała, nie nabrała cech pop rozrywki? – pytam autorkę „Blondynki wśród łowców tęczy".

– Nie. Ja wciąż podróżuję sama i wiem, że są cudowne miejsca, pełne lokalnej prawdy. Trudno je znaleźć, bo leżą daleko od turystycznych szlaków. Ale to właśnie jest dla mnie najbardziej fascynujące w podróżowaniu: odkrywanie świata. Turyści jadą tam, gdzie jest łatwo, bezpiecznie i wygodnie. Ja lubię się zmęczyć, umordować, ale odkryć coś, z czego nie zdawałam sobie sprawy i czego nikt inny przede mną nie widział.

Martyna Wojciechowska: „Kiedyś podróże to było coś celebrowanego, podróżnicy czuli, że dotykają innej strony świata. Dzisiaj wszystko stało się prostsze, żeby nie powiedzieć banalne. Ale rola turystyki jest niejednoznaczna. Jestem zwolenniczką świadomej turystyki. Nasza ingerencja może być pozytywna. Ocala tradycję, bo to jedno, co miejscowi mają i co dbają. Na Borneo wycina się lasy pod przemysłową uprawę oleju palmowego. Mam nadzieję, że widzowie po moim programie zastanowią się nad tym, co kupują w sklepie. A ktoś, kto obejrzał odcinek o Kenii, nie kupi niczego z kości słoniowej. Nagłaśniam te problemy".

Nakręcone w latach 70. i 80. programy Elżbiety Dzikowskiej i jej męża Tony'ego Halika „Pieprz i Wanilia"  telewizja polska nadawała przez ponad 20 lat. To był najdłuższy dokumentalny serial – 300 odcinków. Filmy nagrywano głównie dla amerykańskich sieci telewizyjnych.

Dzikowska, z wykształcenia sinolog i historyczka sztuki, należy do starszego pokolenia podróżniczek. Popularyzowała wiedzę o świecie w czasach, gdy kraj był zamknięty, a  dla Polaków egzotyką był wyjazd na wczasy do Bułgarii. Pierwszą podróż odbyła do Chin w 1956 roku, wysłana przez uniwersytet jako studentka sinologii. Następne były już profesjonalne, bo pracowała jako dziennikarka w magazynie „Kontynenty", który ułatwiał uzyskanie przydziałowych 150 dolarów, a czasem oferował także wsparcie w zdobyciu paszportu i wiz.

Za te pieniądze w 1965 roku Dzikowska objechała cały Meksyk, dokąd dopłynęła statkiem handlowym Transportowiec. Do Peru poleciała już samolotem. W Meksyku poznała Tony'ego Halika, urodzonego w Toruniu byłego pilota RAF, uczestnika francuskiego Ruchu Oporu, korespondenta telewizji NBC. – Jeździliśmy za własne pieniądze, a nasze reportaże robiliśmy dla Polaków, dla których wówczas świat był zamknięty – opowiada Dzikowska, która dziś w wieku 75 lat nadal podróżuje i pisze. – To była nasza misja – pokazać świat. Tematy wymyślaliśmy sami. „Pieprz i wanilię" oglądało w porywach 18 milionów telewidzów. Dzisiaj wszystkie programy podróżnicze razem wzięte nie mają takiej  oglądalności.

Pokazać siebie czy świat?

Po śmierci męża w 1998 roku Dzikowska zaczęła podróżować sama. Wyjeżdża także często z kilkunastoosobową grupą przyjaciół. Wtedy korzysta z pomocy biur podróży. – Program i trasę organizujemy sami, ale biura mają zniżki na hotele i samoloty. Dlaczego z tego nie skorzystać? Nie lubię wyczynów ekstremalnych – mówi. – Nie jadę, żeby przekonać siebie, ale przekazać innym to, co widziałam. „Pieprz i wanilia" to było autentyczne, spontaniczne. Wtedy 25 minut  filmu robiliśmy sami we dwójkę. Dzisiaj, gdy telewizja kręci dziesięciominutowy film, przyjeżdża dziesięcioosobowa ekipa. Wszystko jest wyreżyserowane. A podróżnicy pokazują bardziej siebie niż świat – utyskuje.

W segregatorach Dzikowska ma tysiące zrobionych przez siebie fotografii. Część z nich jest już w jej książkach, reszta czeka na publikację. – Lubiłam zdjęcia na papierze, wywoływane u fotografa, które można oglądać w albumach. Ale gdy zaczęłam płacić po 1000 zł za wywoływanie, przerzuciłam się na elektroniczne.

Na ekranie telewizora widz ogląda tylko część akcji. Zaplecze podróżnika: ekipa, samochody, sprzęt, kamery, pozostają poza zasięgiem jego wzroku. – Mam profesjonalne prognozy pogody z Austrii, telefon satelitarny, GPS, mam innych ludzi – mówi Wojciechowska. Ale wysiłku ludzkiego nawet najdoskonalsza technika nie zastąpi. Niektórzy myślą, że nocujemy w pięciogwiazdkowych hotelach – dodaje. – A hoteliki mamy bardzo skromne, w Kirgistanie mieszkałam w jurcie, na śniadanie, obiad i kolację jadłam baraninę.  Luksus to czasami umyć się w zimnej wodzie.

Beata Pawlikowska: – Mieszkam tylko w hotelach dla tubylców i razem z nimi pędzę po górskich drogach zatłoczonymi minibusami, które czasem spadają w przepaść.

Agnieszka Bijas, producentka programu  „W trasie" dla TVN:  – W skład naszej ekipy wchodzą m.in operator, dźwiękowiec, kierownik produkcji i producent. Dwa samochody są wystarczające, czasem konieczne są trzy. Kamery GO Pro mamy przymocowane np. do kija golfowego albo umieszczone wewnątrz kuli wodnej – to daje ciekawe ujęcia. Nocujemy w przydrożnych hotelach, domkach kempingowych, pensjonatach. Jadamy w miejscach poleconych przez kierowców lub spotkanych w trasie ludzi.

Rowerem przez pustynię

Ziemia jest zbadana, zdeptana, poprzecinana szlakami. Mało zostało miejsc, gdzie nie dotarli jeszcze badacze i eksploratorzy. Jeśli coś zachowało jeszcze resztki tajemnicy i egzotyki, to północna Rosja, Ameryka Południowa, Antarktyda.

Zdaniem Wojciecha Cejrowskiego pierwszą kobietą, która przeszła na piechotę Darien, malaryczną dżunglę na pograniczu Panamy i Kolumbii, była Beata Pawlikowska. Opisał to w książce „Gringo wśród dzikich plemion". Zgodnie z tą relacją Cejrowski i Pawlikowska mieli być także pierwszymi Polakami, którym udało się przebyć Darién. Jednak zapaleńców, którzy chcą pierwsi postawić stopę w odległym miejscu, nie brakuje. Chcą jechać za wszelką cenę, nie patrząc na trudności.

Bo ludzie wciąż podróżują, i to nie tylko z biurami turystycznymi, nie tylko po to, by położyć się na piachu greckiej wyspy albo przebiec przez pół dnia przez Florencję. Na zjazd Kolos, ogólnopolskie spotkanie podróżników, żeglarzy i alpinistów, który po raz czternasty odbył się w marcu w Gdyni, przyjeżdżają setki entuzjastów poznawania świata za małe pieniądze i z dużym wysiłkiem. Idą pieszo po górach, zapuszczają się w głąb jaskiń i w morskie głębiny (rekord zanurzenia 283 m na aparacie oddechowym własnej konstrukcji). Jadą rowerem przez pustynię, płyną czółnem po Amazonce, w temperaturze minus 30 stopni przemierzają zaśnieżone wyżyny, nocując w namiocie. Pędzą terenówką dookoła Afryki i po bezdrożach Australii. Ten zjazd nie gromadzi głośnych nazwisk. Podróżnikom przed 30. rokiem życia szansę na spełnienie marzeń daje nagroda im. Andrzeja Zawady, 15 tysięcy złotych.

W zeszłym roku otrzymał ją 26-letni Tomasz Kowalski, który w ciągu miesiąca zdobył cztery siedmiotysięczniki.

Jak żywy jest odzew na programy Martyny Wojciechowskiej i jak duże zainteresowanie jej programami, widać w jej gabinecie. Na ścianach dziesiątki listów od dzieci i dorosłych.

– Przychodzi do mnie kobieta, która, jak ja, kiedyś miała złamany kręgosłup. Czytając moją książkę o walce z chorobą i wspinaczce na Everest, uwierzyła, że wyzdrowienie jest możliwe. Inna, która straciła dziecko, mówi, że oglądając mój program, uwierzyła, że życie jest jeszcze możliwe i że zawsze trzeba walczyć. Mam całe segregatory takich listów. Jest dużo ludzi, którzy nie pojadą w daleką podróż, ale dziękują za moje historie. Inni szukają inspiracji dla własnej wyprawy. Obejrzą, przeczytają, spakują się i pojadą. To ci, którzy jeżdżą na własną rękę, nie z biurem podróży. Najlepszym dowodem jest, że sprzedaż magazynu „National Geographic Traveller", który zawiera praktyczne porady, w ubiegłym roku wzrosła o 100 procent.

– Z naszym biurem jadą ludzie świadomi zarówno tego, co zobaczą, jak i warunków, które ich czekają. A te nierzadko są spartańskie – mówi Tomasz Jeleń z biura podróży CT, które specjalizuje się w wyprawach do Azji, szczególnie do Chin.

– Co ekstremalne osiągnięcia i egzotyczne podróże mogą wnieść w życie innych ludzi? – pytam Beatę Pawlikowską.

– Choćby to – przekonuje – że w skrajnych sytuacjach i podczas niebezpiecznych wypraw ma się szansę poznać siebie. Teraz wiem, że w życiu nie chodzi o to, żeby udawać silnego i odważnego, tylko być silnym i odważnym. To przesłanie niosę dalej.

W programie Szkoła Przetrwania na kanale Discovery rozebrany do naga Bear Grylls przepływa wpław syberyjską rzekę w temperaturze minus 25 stopni. Albo przedzierając się przez afrykański busz, wyposażony tylko w nóż, manierkę i krzesiwo rozkłada legowisko na baobabie (zewsząd błyskają złowrogie oczy drapieżników), a na kolację zjada pożywne larwy wydłubane ze spróchniałego pnia powalonego drzewa.

Dzika przyroda i człowiek samotnie pokonujący jej zasadzki, podziwiający jej piękno, cofnięty w czasie i cywilizacji. Pionier, odkrywca nieznanego, silny mężczyzna, który z konfrontacji z naturą zawsze wychodzi zwycięsko. Albo kobieta: samotna, wytrwała, nieustraszona.

Dla pracownika korporacji, który co dzień odbija kartę magnetyczną, dzień spędza w szklanym boksie, a wakacje all inclusive na tureckiej Riwierze, taka przygoda to rozrywka ciekawsza niż taniec z gwiazdami. Oderwanie od rzeczywistości, skok do egzotycznego świata, marzenie o ekstremalnych wyczynach.

Kto jeszcze czyta Adolfa Szklarskiego, Arkadego Fiedlera, Juliusza Verne'a? Literaturę zastąpiły telewizyjne programy podróżnicze, dostawca kompaktowych marzeń dla niedoszłych Robinsonów Cruzoe. Oglądając Travel Channel, Discovery, Podróże TV, TVN Style, National Geographic świat ma się na wyciągnięcie pilota.

Planeta się skurczyła, podróżowanie stało się proste, banalne i dostępne dla wszystkich. Kiedyś „Grand Tour", wielka podróż po Europie, była dobrem elitarnym, podstawą wykształcenia młodych arystokratów. Nie zobaczyć Rzymu, Florencji, Neapolu, Paryża byłoby niewybaczalnym zaniedbaniem towarzyskim. Gdy 17-letni hrabia Stanisław Kostka Potocki wyruszał na studia do Turynu, miał też zwiedzać Włochy, poznawać życie ludzi, zarządzanie majątkami i przemysłem, zachwycać się antycznymi ruinami... Trwało to miesiącami. Wyprawa rozpoczęta w listopadzie 1774 roku zakończyła się w październiku roku 1775.

Milion kroków

Dzisiaj życie innych krajów „zgłębiamy" za pomocą mediów elektronicznych. Od Europy dzielą nas dwie godziny samolotu. Grecja, Włochy, Francja to współczesny „petit tour" na tydzień. Anglii się nie zwiedza, tam się pracuje na zmywaku.

– Masowa turystyka jest produktem takim samym jak biały chleb w kromkach w foliowym worku – mówi podróżniczka Beata Pawlikowska. Nie można go porównać z pełnoziarnistym chlebem razowym z ekologicznej piekarni. To jest różnica między turystyką a podróżowaniem.

– Podróże stały się modnym towarem medialnym –  twierdzi Martyna Wojciechowska („już zgubiłam rachubę, w ilu krajach byłam"). Magister ekonomii, redaktor naczelna miesięcznika „National Geographic", gwiazda telewizji TVN, zdobywczyni Mount Everestu, wielbicielka sportów ekstremalnych i mama czteroletniej córki. Sześć razy okrążyła ziemię, nakręciła 50 filmów i napisała siedem książek. Jej cykl reportaży „Kobiety na krańcu świata" przedstawia kulturę i obyczaje kobiet w odległych zakątkach.

– Można mi zarzucić, że robię moje programy z udziałem kamer i finansowania zewnętrznego – mówi Wojciechowska. – Ale kto ma tyle własnych środków, żeby zrobić Koronę Ziemi? Żadne ułatwienia techniczne nie pomogą zrobić miliona kroków, pokonać chorób tropikalnych, biegunki. Tego za pieniądze nie da się załatwić. Nieraz musiałam wytopić śnieg, żeby na nim ugotować coś do zjedzenia. Wchodząc na Mount Everest nasza siedmioosobowa ekipa miała do pomocy dwóch szerpów. W komercyjnych wyprawach na Mount Everest jest dwóch szerpów na osobę – dodaje.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów