W programie Szkoła Przetrwania na kanale Discovery rozebrany do naga Bear Grylls przepływa wpław syberyjską rzekę w temperaturze minus 25 stopni. Albo przedzierając się przez afrykański busz, wyposażony tylko w nóż, manierkę i krzesiwo rozkłada legowisko na baobabie (zewsząd błyskają złowrogie oczy drapieżników), a na kolację zjada pożywne larwy wydłubane ze spróchniałego pnia powalonego drzewa.
Dzika przyroda i człowiek samotnie pokonujący jej zasadzki, podziwiający jej piękno, cofnięty w czasie i cywilizacji. Pionier, odkrywca nieznanego, silny mężczyzna, który z konfrontacji z naturą zawsze wychodzi zwycięsko. Albo kobieta: samotna, wytrwała, nieustraszona.
Dla pracownika korporacji, który co dzień odbija kartę magnetyczną, dzień spędza w szklanym boksie, a wakacje all inclusive na tureckiej Riwierze, taka przygoda to rozrywka ciekawsza niż taniec z gwiazdami. Oderwanie od rzeczywistości, skok do egzotycznego świata, marzenie o ekstremalnych wyczynach.
Kto jeszcze czyta Adolfa Szklarskiego, Arkadego Fiedlera, Juliusza Verne'a? Literaturę zastąpiły telewizyjne programy podróżnicze, dostawca kompaktowych marzeń dla niedoszłych Robinsonów Cruzoe. Oglądając Travel Channel, Discovery, Podróże TV, TVN Style, National Geographic świat ma się na wyciągnięcie pilota.
Planeta się skurczyła, podróżowanie stało się proste, banalne i dostępne dla wszystkich. Kiedyś „Grand Tour", wielka podróż po Europie, była dobrem elitarnym, podstawą wykształcenia młodych arystokratów. Nie zobaczyć Rzymu, Florencji, Neapolu, Paryża byłoby niewybaczalnym zaniedbaniem towarzyskim. Gdy 17-letni hrabia Stanisław Kostka Potocki wyruszał na studia do Turynu, miał też zwiedzać Włochy, poznawać życie ludzi, zarządzanie majątkami i przemysłem, zachwycać się antycznymi ruinami... Trwało to miesiącami. Wyprawa rozpoczęta w listopadzie 1774 roku zakończyła się w październiku roku 1775.
Milion kroków
Dzisiaj życie innych krajów „zgłębiamy" za pomocą mediów elektronicznych. Od Europy dzielą nas dwie godziny samolotu. Grecja, Włochy, Francja to współczesny „petit tour" na tydzień. Anglii się nie zwiedza, tam się pracuje na zmywaku.
– Masowa turystyka jest produktem takim samym jak biały chleb w kromkach w foliowym worku – mówi podróżniczka Beata Pawlikowska. Nie można go porównać z pełnoziarnistym chlebem razowym z ekologicznej piekarni. To jest różnica między turystyką a podróżowaniem.
– Podróże stały się modnym towarem medialnym – twierdzi Martyna Wojciechowska („już zgubiłam rachubę, w ilu krajach byłam"). Magister ekonomii, redaktor naczelna miesięcznika „National Geographic", gwiazda telewizji TVN, zdobywczyni Mount Everestu, wielbicielka sportów ekstremalnych i mama czteroletniej córki. Sześć razy okrążyła ziemię, nakręciła 50 filmów i napisała siedem książek. Jej cykl reportaży „Kobiety na krańcu świata" przedstawia kulturę i obyczaje kobiet w odległych zakątkach.
– Można mi zarzucić, że robię moje programy z udziałem kamer i finansowania zewnętrznego – mówi Wojciechowska. – Ale kto ma tyle własnych środków, żeby zrobić Koronę Ziemi? Żadne ułatwienia techniczne nie pomogą zrobić miliona kroków, pokonać chorób tropikalnych, biegunki. Tego za pieniądze nie da się załatwić. Nieraz musiałam wytopić śnieg, żeby na nim ugotować coś do zjedzenia. Wchodząc na Mount Everest nasza siedmioosobowa ekipa miała do pomocy dwóch szerpów. W komercyjnych wyprawach na Mount Everest jest dwóch szerpów na osobę – dodaje.
W kurzu, z tubylcami
Martyna Wojciechowska dwa razy złamała kręgosłup, w gorsecie ortopedycznym spędziła osiem miesięcy. Przywleczona z Borneo choroba tropikalna wyniszczała ją przez miesiące. – Kiedyś wśród dzikich plemion w Indonezji miałam zacumowaną łódź i w każdej chwili mogłam uciec, gdyby coś się zdarzyło. Teoretycznie. Bo dotarcie do miasta, do szpitala zajęłoby mi dwa tygodnie, a śmigłowiec stamtąd nie wyleci. Człowiek zdany jest na samego siebie. Kiedyś miałam taki moment przy wchodzeniu na szczyt, że chciałam usiąść i umrzeć, tak bardzo byłam zmęczona. Od tej chwili do czasu, gdy dotarłam do celu, minęło 13 godzin. Stać nas na więcej, niż przypuszczamy – podkreśla.
Beata Pawlikowska swoich podróży nie liczy, krajów nie „zalicza". Co najmniej raz w roku stara się wyjechać na miesiąc na koniec świata. Niedawno podróżowała przez miesiąc po Indonezji, w styczniu na dwa miesiące wyjeżdża do Ameryki Południowej. Podróżuje samotnie, za własne pieniądze.
Organizuje także wyprawy otwarte, na które może się zapisać każdy – ogłasza program, cenę i zabiera grupę 10, 15 chętnych. Spotykają się dopiero na lotnisku. Taką wyprawę organizuje od dziesięciu lat do dżungli amazońskiej. Czasem organizuje także wyprawy dla firm – wtedy jest gościem opowiadającym o miejscu, które poznała, podróżując samotnie.
– Na pierwszy bilet lotniczy ponad 20 lat temu zbierałam pieniądze przez półtora roku, oszczędzając każdy grosz. W podróż wyruszam sama i nie chcę mieć sponsora. Podróż to wolność, podążanie za tym, co mnie fascynuje – tłumaczy.