Cohn Bendit - wieczny rewolucjonista

Cohn Bendit - wieczny rewolucjonista To jedna z najbarwniejszych postaci Parlamentu Europejskiego. Płomienne przemowy, ekscentryczne stroje i niegasnący, pomimo sześćdziesiątki na karku, rewolucyjny zapał. Za oficjalną maską Daniela Cohn-Bendita, jednego z przywódców ruchu 1968 roku, kryje się jednak ponura prawda o jego przeszłości

Aktualizacja: 01.09.2021 19:51 Publikacja: 09.06.2007 19:26

Cohn Bendit - wieczny rewolucjonista

Foto: Nieznane

Ostatnio o Danielu Cohn-Bendicie zrobiło się głośno również w Polsce. Gdy w Parlamencie Europejskim wybuchła sprawa Bronisława Geremka, niemiecki eurodeputowany rzucił się na łeb na szyję w sam środek sporu. To właśnie z jego ust padły najostrzejsze słowa: - Walczyłem wspólnie z Geremkiem ze stalinizmem i teraz musimy bez wahania chronić naszego kolegę przed rządem, który zachowuje się w sposób stalinowski i faszystowski - mówił wzburzony.

Cohn-Bendit nie ukrywa, że jest przerażony tym, co się obecnie dzieje w Polsce. - Mamy do czynienia z dramatyczną sytuacją. Europa była bardzo skonfundowana wejściem Haidera do rządu w Austrii, ale Haider w porównaniu z Giertychem i jego kamratami jest lewicowym liberałem. Rozwój wydarzeń w Polsce wygląda bardzo niebezpiecznie - mówił w wywiadzie udzielonym "Krytyce Politycznej".

Jego zdaniem tylko presja oświeconej Europy - na przykład w sprawie powstrzymania przywrócenia kary śmierci czy przyspieszenia emancypacji mniejszości seksualnych - sprawia, że nasz kraj nie pogrążył się jeszcze ostatecznie w odmętach klerykalnego barbarzyństwa.

- Bendit na pewno nie jest polakożercą. Jego obecna batalia z naszym krajem ma podłoże ideologiczne. On nienawidzi wszystkiego, co pachnie prawicą, konserwatyzmem, tradycyjnymi wartościami - mówi eurodeputowany PiS Konrad Szymański. - Wyjątkowo ostre uwagi pod adresem Polski są dla niego typowe. Gdy zapali się w nim żar polemiczny, zagalopowuje się bardzo często w podobny sposób.

[srodtytul]Polska się cofa[/srodtytul]

Swoją wiedzę o Polsce Bendit czerpie z nieprzychylnej jej obecnym władzom zachodniej prasy oraz od swoich polskich znajomych. - Bendit, gdy wypowiada się na tematy polskie, bardzo często podkreśla swój wielki szacunek i przyjaźń, jaką darzy Adama Michnika - mówi Jacek Saryusz-Wolski, eurodeputowany Platformy Obywatelskiej.

Swoje zdanie o naczelnym "Gazety Wyborczej" niemiecki polityk wyraził we wstępie do książki o Michniku napisanej przez francuskiego pisarza Cyrila Boyeura. "Poznaliśmy się w 1984 roku. Byłem zafascynowany jego umiejętnością analizy. Moja fascynacja dotyczyła także stosów pustych butelek po wódce, które się zebrały w trakcie naszej rozmowy. Byliśmy do siebie podobni. Dla nas, studentów francuskich z generacji '68, Adam Michnik był jednym z nas, człowiekiem lewicy walczącym przeciwko totalitaryzmowi o demokrację. Był tak jak ja intruzem w systemie, który go odrzucił".

Cohn-Bendit bardzo martwi się o los swojego przyjaciela w IV RP: "W ostatnich latach odniosłem wrażenie, że Adam przeżywa coś w rodzaju dramatu historii. Cierpi z powodu cofania się swojego kraju. W dzisiejszej Polsce nie ma już miejsca dla wolnego człowieka, intelektualisty".

[srodtytul]"Dzieci rozpinały mi rozporek" [/srodtytul]

Cohn-Bendit kreuje się na ikonę europejskiej radykalnej lewicy. Jest zawsze na pierwszej linii, gdy w Parlamencie rozpoczyna się dyskusja na temat ekologii, łamania praw człowieka czy praw homoseksualistów.

Nie zawsze jednak był, nawet przyjmując specyficzne europejskie kryteria, rycerzem bez skazy. Reputacja "czerwonego Dany'ego" - jak jest nazywany ze względu na swoje niegdyś rude włosy i skrajne poglądy - została poważnie nadszarpnięta, kiedy w 2000 roku we francuskim tygodniku "L'Express" pojawił się artykuł na temat jego skłonności pedofilskich.

Gazeta obszernie cytowała dawno zapomnianą autobiografię Cohn-Bendita. W "Wielkim bazarze" (Wydawnictwo Trikont, 1975 rok) opisuje on doznania seksualne, jakich zaznał z pięcioletnimi dziećmi. "To, co opisuje Cohn-Bendit - pisał "L'Express" - jest niezgodne z ogólnie przyjętymi zasadami przyzwoitości i moralności".

"Od dawna miałem ochotę pracować z dziećmi - pisał. - W 1972 roku złożyłem podanie o pracę w alternatywnym (państwowym) przedszkolu we Frankfurcie nad Menem. Pracowałem tam ponad dwa lata. Mój nieustanny flirt z dziećmi szybko przyjął charakter erotyczny. Te małe pięcioletnie dziewczynki już wiedziały, jak mnie podrywać. Rzecz jasna niejedna z nich przygląda się rodzicom, kiedy się pieprzą. Kilka razy zdarzyło się, że dzieci rozpięły mi rozporek i zaczęły mnie głaskać. Ich życzenie było dla mnie problematyczne. Jednak często mimo wszystko i ja je głaskałem. Wtedy oskarżono mnie o perwersję...".

Osobą, która dostarczyła gazecie fragmenty "zapomnianej książki", była niemiecka dziennikarka Bettina Roehl, córka znanej lewackiej terrorystki Ulrike Meinhof. Jako młoda dziewczyna wielokrotnie stykała się z Cohn-Benditem i nie ukrywa, że darzy go wielką niechęcią.- Państwo mu wtedy płaciło za to, że zajmował się dziećmi innych lewaków. Oprócz uprawiania pedofilii spacerował wówczas z maluchami i psem o imieniu Kałasznikow przez ulice miasta, zmuszając dzieci do rzucania kamieniami w członków młodzieżówki CDU - opowiada Roehl.

[srodtytul]Lepkie ręce eurodeputowanego[/srodtytul]

Pierwszy na ujawnienie pedofilskiego epizodu zareagował dawny minister spraw zagranicznych Niemiec Klaus Kinkel. W otwartym liście opublikowanym w styczniu 2001 roku na łamach "Berliner Tageszeitung" polityk zażądał od Cohn-Bendita zapewnienia, że "nigdy nie doszło w jego kontaktach z dziećmi do aktów seksualnych".

"To, co robił Cohn-Bendit, nie da się wytłumaczyć ani przez naiwność, ani przez sympatię do tzw. antyautorytarnego wychowania" - pisał Kinkel. Cohn-Bendit odpowiedział mu - także na łamach berlińskiego dziennika - że "wtedy nie miał świadomości tego problemu [pedofilii]".

Po prostu próbował "dojść do nowej definicji moralności seksualnej za pomocą publicznego dyskursu". A opisy zawarte w jego książce miały służyć do "przełamania istniejącego tabu w niemieckim społeczeństwie". Cohn-Bendit nie zaprzeczył jednak, że doszło do opisanych kontaktów seksualnych.

Gdy afera wybuchła, wydawało się, że "czerwony Dany" wypłowiał, na pewien czas zszedł wówczas ze sceny. Jednak już wkrótce powrócił do dawnej formy. O skandalu szybko zapomniano zarówno w Niemczech, jak i we Francji. W końcu partia Cohn-Bendita, niemieccy Zieloni, aż do połowy lat 80. walczyła przeciwko ustawom zabraniającym wykorzystywania seksualnego nieletnich.

Do dzisiaj Cohn-Bendit ma jednak nie najlepszą reputację. W kuluarach Parlamentu Europejskiego sporo się mówi o jego intensywnym życiu erotycznym. - Jest znany z tego, że często zmienia partnerki i dość swobodnie podchodzi do sfery erotycznej. Podobno ma bardzo wybujały temperament - mówi jeden z eurodeputowanych.

Tezę tę potwierdza Polka, która niedawno studiowała na paryskiej Sorbonie. - To było dwa lata temu. Pracowałam wtedy w jednej ze studenckich organizacji europejskich. Zorganizowaliśmy debatę, na którą zaprosiliśmy Cohn-Bendita - opowiada. Do dziś wzdryga się z obrzydzeniem, gdy przypomina sobie moment, w którym wszyscy uczestnicy dyskusji pozowali do wspólnego pamiątkowego zdjęcia. - Bendit natychmiast się do mnie przysunął. Po chwili, ku mojemu przerażeniu, poczułam jego lepką dłoń na pośladkach - opowiada. - Później oglądałam te fotografie. Z jego twarzy nie schodził lubieżny uśmieszek. - Tylko dlatego, że byliśmy w towarzystwie moich profesorów, nie dałam mu po gębie.

[srodtytul]Piękny rok 1968[/srodtytul]

Ludzie, którzy go znają, podkreślają, że skłonność do rozwiązłości to pamiątka po szalonych latach 60. Zdaniem Jutty Ditfurth, niemieckiej weteranki ruchu 1968 roku, pacyfistki, feministki, a później znanej deputowanej zielonych, Cohn-Bendit wypłynął na szczyt studenckiej rewolty przez "czysty przypadek".

Wszystko zaczęło się właśnie od seksu. Francuski minister ds. młodzieży Francois Misoffe uroczyście otwierał basen na Uniwersytecie w Nanterre, na którym studiował wówczas Cohn-Bendit. Młody niemiecki student chciał go sprowokować, skarżąc się na zakaz wstępu do żeńskich akademików, jaki nałożono na rozbuchanych studentów.

"Misoffe poradził mu wówczas, aby wskoczył do basenu i ochłonął. Cohn-Bendit zaczął krzyczeć, że Misoffe jest "obrzydliwym faszystą". Wszystko to dostało się do gazet i Cohn-Bendit stał się sławny. Później przeprosił ministra i zjadł z nim kolację" - pisała kilka lat temu Ditfurth w piśmie "Neue Revue".

"Wspaniale się wówczas bawiłem - wspominał tamte czasy Cohn-Bendit w jednym z wywiadów. - Stałem się symbolem początku rewolty" - opowiadał. Działał wówczas w szeregu anarchistycznych ugrupowań, jego nazwisko coraz częściej trafiało na pierwsze strony gazet. "Stuttgarter Zeitung" nazwał go nawet "nowym Dantonem".

- Poznaliśmy się w 1968 roku na uniwersytecie w Nanterre. Mimo że już wówczas miał skłonność do odgrywania komedii, do autokreacji,trzeba przyznać, że był jednym z przywódców rewolty - mówi znany francuski intelektualista i polityk trockistowski Alain Krivine. - Dany nigdy nie był jednak ani komunistą, ani trockistą. To był po prostu anarchista, który chciał rozrabiać.

Wspaniałe czasy na francuskim uniwersytecie - wolna miłość, marihuana i zażarta walka ze skostniałym, reakcyjnym społeczeństwem - szybko się jednak skończyły. Po zaledwie dwóch latach studiów, w 1968 roku, został przez francuskie władze wyrzucony z kraju.

I choć oficjalnym powodem deportacji było to, że znaleziono przy nim ulotki zawierające instruktaż produkcji koktajli Mołotowa, na ulice Paryża wyległy tłumy. "Wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami!" - skandowano w geście solidarności z Cohn-Benditem. Usunięcie go z kraju porównywano z losami jego rodziców, którzy w 1933 roku musieli uciekać w przeciwnym kierunku: z Rzeszy, w której właśnie do władzy doszli narodowi socjaliści, do Francji.

[srodtytul]Pomiędzy ulicą a salonem[/srodtytul]

Już wówczas zwracano jednak uwagę na jego pociąg do świata wyższych sfer i słabość do oficjalnie znienawidzonego establishmentu.

Bettina Roehl: - Za czasów frankfurckich zdarzało się, że w środku jakiejś manifestacji Dany zamawiał sobie taksówkę, którą jechał do ulubionego baru, gdzie pił koktajle z adwokatami pobliskich kancelarii prawnych. To była taka fajna rewolucja. Mieszkanie w Paryżu, dom w Toskanii, narty w Szwajcarii, drogie wina i ubrania. To historia lewicy, to historia Cohn-Bendita - mówi niemiecka dziennikarka.

Według Jutty Ditfurth pomiędzy głoszonymi przez niego rewolucyjnymi ideami a praktyką zawsze występowała poważna rozbieżność. Kolejny raz zetknęła się z Cohn-Benditem na początku lat 70., gdy był redaktorem naczelnym lewicowej gazety "Pflasterstrand" wydawanej we Frankfurcie.

"Jego ulubionym miejscem była kawiarnia Strandcafe. Za każdym razem żądał tam najlepszego stolika, darmowego szampana i natychmiastowej obsługi" - pisała Ditfurth.

Właśnie wtedy Cohn-Bendit zdobył sobie pierwszych wrogów na lewicy. W oficjalnym piśmie zachodnioniemieckiego sojuszu komunistycznego KBW ukazał się w 1975 roku obszerny, bardzo krytyczny tekst na jego temat.

We Frankfurcie Cohn-Bendit założył wraz z późniejszym ministrem spraw zagranicznych Niemiec Joschką Fischerem ugrupowanie Walka Rewolucyjna. Jego członkowie zajmowali się agitacją rewolucyjną w fabrykach wielkich niemieckich firm, takich jak Opel czy Hoechst.

- Obok rzucania kamieni o drzewa w lesie pod Frankfurtem Fischer i Cohn-Bendit pracowali jako bramkarze w knajpie Bartschknapp. Tam zasłynęli ze skłonności do bijatyk z klientami - opowiada Ditfurth. Według niej już wówczas "skończył się mit Cohn-Bendita - rewolucjonisty".

[srodtytul]Zdrajca sprawy[/srodtytul]

Dzisiaj wielu radykalnych lewicowców otwarcie mówi, że Cohn-Bendit "zdradził sprawę", ma w nosie walkę klas i wyzwolenie proletariatu. Sam się stał beneficjentem krwiożerczego kapitalizmu, z którego dobrodziejstw czerpie pełnymi garściami.

W latach 60. studenci Nanterre wybrali go na swego przywódcę. Kiedy 30 lat później - już jako prominentny działacz Zielonych - pojawił się na tym uniwersytecie, rzucono mu tortem w twarz. Mimo to Cohn-Bendit bardzo lubi się przedstawiać jako przyjaciel i wyraziciel opinii radykalnej młodzieży.

- On uparcie twierdzi, że należy do naszej grupy. To nieprawda. Nie wpłacił nigdy ani grosza składek i nie brał udziału w żadnym z naszych projektów - mówi Jean-Luis Soune, jeden z przywódców francuskiej organizacji ATTAC zrzeszającej młodych antyglobalistów.

Jego zdaniem "czerwony Dany" odszedł bardzo daleko od ideałów skrajnej lewicy. - To, co się stało z panem Cohn-Benditem, można nazwać, delikatnie mówiąc, ewolucją. Nie jesteśmy zainteresowani współpracą z tym człowiekiem, nie jest to polityk, do którego zwróciłbym się o pomoc - mówi Soune.

Lewicowców irytują jego rozmaite zaskakujące ideowe wolty. Do dzisiaj nie mogą mu wybaczyć, że poparł NATO-wską interwencję na Bałkanach czy pierwszą wojnę w Zatoce Perskiej.

Swoich lewicowych kolegów często szokował także stosunkiem do narodowego socjalizmu. W 1994 roku w wywiadzie udzielonym "Die Zeit" oświadczył, że nie podziela "wyrzutów sumienia, jakie trapią Niemców". "Jestem dzieckiem wolności. Powstałem wraz z pierwszym jajeczkowaniem po lądowaniu aliantów w Normandii. Może dlatego nie boję się niemieckiej interwencji wojskowej w Jugosławii. Nie mogę się czuć odpowiedzialny za narodowy socjalizm. Musimy kiedyś wyjść z tej antyfaszystowskiej przymusowej pedagogiki" - mówił. Gdyby słowa te padły z ust kogoś innego niż przywódca maja 1968, na pewno osobę tę okrzyknięto by neonazistą. Mimo że Cohn-Benditowi "wolno więcej", takimi wypowiedziami wywoływał niesmak po lewej stronie sceny politycznej.

- To prawda. Cohn-Bendit jest zdrajcą radykalnej lewicy. I bardzo dobrze! To świadczy, że jest normalnym człowiekiem - mówi amerykański dziennikarz i historyk Paul Berman, który specjalizuje się w dziejach rewolty 1968 roku i napisał o Cohn-Bendicie książkę. - Gdy się ma 20 lat, to miejsce człowieka jest na czele studenckiej rewolty, gdy sięma 62 lata, jego miejsce jest w parlamencie. To pragmatyczny facet, który rozumie, że tylko poprzez udział w normalnym życiu politycznym ma szansę na zrealizowanie swoich idei.

[srodtytul]Rewolucjonista na emeryturze[/srodtytul]

Czy więc dzisiaj zostało cokolwiek z rewolucjonisty sprzed lat? - Niewiele - mówi Jacek Saryusz-Wolski. - Niechęć do noszenia krawata, długie włosy i retoryka. Duch 1968 roku budzi się w nim, gdy przemawia. Robi to z prawdziwą werwą, formułuje radykalne tezy. Tak naprawdę Cohn-Bendit jest jednak obecnie częścią niegdyś kontestowanego przez niego establishmentu - opowiada polski eurodeputowany.

Podobnie uważa dawny znajomy Cohn-Bendita z czasów rewolty studenckiej Alain Krivine: - On jest obecnie jednak cieniem, karykaturą siebie z 1968 roku. Stał się pajacem, komikiem, który zabawia galerię w Parlamencie Europejskim. W rzeczywistości jest zwykłym liberałem, który dla picu zachował kilka lewicowych idei. Oczywiście jeżeli w ogóle je kiedykolwiek wyznawał. Mówi w europarlamencie to, co chcą usłyszeć chadecy i liberałowie. Podczas jego występów mają ubaw po pachy - mówi.

Jeszcze ostrzej ocenia go Roehl. - Dziś Cohn-Bendit, który nadal nie skończył żadnych studiów i nie ma żadnego zawodu, wędruje po mediach we Francji i Niemczech, gdzie gada, co mu ślina na język przyniesie. Od 40 lat jest finansowanym przez państwo wiecznym młodzieńcem. Istnieje duża szansa, że nawet w wieku 95 lat znajdzie jeszcze jakąś republikę bananową, w której parlamencie będzie mógł drzeć mordę, mimo iż już nie będzie pamiętał ani jak się nazywa, ani co to jest ruch '68 - mówi dziennikarka.

O ile Cohn-Bendit zbiera cięgi od lewicy, o tyle w wypowiedziach prawicowych polityków na jego temat rzeczywiście widać cień sympatii. - O dziwo, bardzo często się ze sobą zgadzamy. Ze względu na swoją wielką wrażliwość na prawa człowieka, a jednocześnie bezkompromisowość jest bardzo krytyczny wobec Rosji i Władimira Putina - mówi Konrad Szymański. Niemiecki polityk wielokrotnie krytykował politykę Kremla w Czeczenii, wyjątkowo ostro wypowiadał się w sprawie zabójstwa Anny Politkowskiej, a ostatnio zdecydowanie poparł Estonię w jej sporze z Rosją. - To prawda, że Armia Czerwona wyzwalała spod okupacji. Ale potem sama okupowała. Jeśli jakiś kraj przewraca pomniki tamtych wydarzeń, to jego miasta nie staną się przez to brzydsze, lecz raczej piękniejsze - mówił, wywołując konsternację swoich przyjaciół, wśród których nadal żywy jest mit "walki z faszyzmem".

Podobną postawę Cohn-Bendit zajmował w latach 60. wobec Związku Sowieckiego. "Musimy prześcignąć prawicę. To my jesteśmy prawdziwymi antykomunistami, ponieważ jesteśmy antytotalitarni, bez względu na to, czy chodzi o totalitaryzm komunistyczny czy nacjonalistyczny" - mówił w jednym z wywiadów.

Gdy w 1956 roku sowieckie wojska wkroczyły na Węgry, aby zdławić tamtejsze powstanie, rozwścieczeni paryżanie próbowali spalić redakcję komunistycznego "L'Humanite". Jednym z uczestników zamieszek był, wówczas 11-letni, Daniel Cohn-Bendit. - Polacy powinni to docenić - mówi Berman.

Konrad Szymański: - Lubię go słuchać. Swoimi ekscentrycznymi, wyrazistymi wystąpieniami wprowadza trochę ożywienia do sennego, ugrzecznionego Parlamentu Europejskiego. Mam wrażenie, że świat Cohn-Bendita jest światem barw z obrazów pop-artu Andy'ego Warhola. Cohn-Bendit widzi tylko jaskrawe kolory: czerwień, zieleń i żółć. Nie dostrzega żadnych odcieni. Na krótką metę oglądanie pop-artu może być interesujące, ale szybko staje się męczące i całkowicie odrywa od rzeczywistości.

Ostatnio o Danielu Cohn-Bendicie zrobiło się głośno również w Polsce. Gdy w Parlamencie Europejskim wybuchła sprawa Bronisława Geremka, niemiecki eurodeputowany rzucił się na łeb na szyję w sam środek sporu. To właśnie z jego ust padły najostrzejsze słowa: - Walczyłem wspólnie z Geremkiem ze stalinizmem i teraz musimy bez wahania chronić naszego kolegę przed rządem, który zachowuje się w sposób stalinowski i faszystowski - mówił wzburzony.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Europejczycy chcą ochrony klimatu, ale mają obawy o koszty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów