– To znaczy, będziecie zabierać białym to, co ich przodkowie zabrali czarnym 400 lat temu?
– Niekoniecznie. Był pan w dzielnicy District Six?
Byłem. Szósta Dzielnica Kapsztadu to osiedla robotnicze zamieszkane kiedyś przez kolorowych imigrantów, potomków niewolników z Malezji przywiezionych do Kapsztadu w czasach, gdy kolonią kierowała Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, oraz czarnych. Za czasów apartheidu władze uznały dzielnicę za slums i postanowiły wysiedlić mieszkańców, by zrobić w niej miejsce dla białych. Od 1966 roku prawowici właściciele ziemi w Dzielnicy Szóstej byli eksmitowani, ich domy wyburzane, cała okolica modernizowana i zasiedlana białymi. Po 1994 roku rozpoczęto procesy restytucji własności i płatności odszkodowań, pierwsze zwroty mienia nastąpiły w 2004 roku, ale sprawy w sądzie ślimaczą się i ludzie się niecierpliwią. Wśród czarnych zaczyna dominować poczucie zawodu – dla wielu z nich demokracja, która miała przynieść godziwe życie i naprawienie krzywd, niewiele różni się od poprzedniego okresu. Biedni tak jak kiedyś wegetują w townshipach – podmiejskich osiedlach. Te rozbudowują się, zasiedlane nowymi miejskimi imigrantami, poszerzając sferę biedy, szarej ekonomii i życia bez perspektyw.
Jednak jeśli biali boją się nadchodzących wyborów (ich datę wyznaczono na 22 kwietnia) jak Sądu Ostatecznego, to nie dlatego, że czarni mieliby odzyskać własność zrabowaną im w czasach apartheidu. Najbardziej przeraża wyborców – nie tylko zresztą białych – wizja zdobycia przez ANC większości dwóch trzecich głosów, co umożliwiłoby partii zmianę konstytucji i w poszanowaniu prawa dokonanie tego, co zrobił Mugabe w Zimbabwe, czyli doprowadzenie kraju do rozpadu.
W połowie grudnia 2008 r. w ANC doszło do rozłamu. Część wysokich rangą działaczy odeszła, tworząc Kongres Ludowy (COPE), zarzucając swoim byłym kolegom porzucenie zasad rewolucji i demokracji. To nieco oddala perspektywę miażdżącego zwycięstwa ANC.
– To są zwykli przestępcy – mówi mi Philip Dexter (kolorowy), rzecznik COPE. – Jacob Zuma, lider ANC, który prawdopodobnie zostanie prezydentem, ma na koncie ponad 700 zarzutów o korupcję i składanie fałszywych zeznań. Jak on będzie kierował państwem, broniąc się jednocześnie w sądzie? Ludzie mają tego dosyć, nie można się ciągle odwoływać do rewolucyjnej przeszłości, budować swojego autorytetu na tym, że się spędziło kilka lat w celi na Robben Island. My za apartheidu też wszyscy siedzieliśmy w więzieniach.
– ANC stoi na gruncie konstytucji – powtarza dr Carl Niehaus. Zumie niczego nie dowiedziono, więc ma prawo stanąć do wyborów. Dopóki nie zostanie uznany za winnego, może być prezydentem.
– Zuma jest prymitywnym stalinistą – mówi Philip Dexter z COPE. Nie rozumie komplikacji współczesnej polityki i nie zależy mu na demokracji.
Biali nie znoszą Zumy, bo ma dwie klasy szkoły podstawowej, za to cztery żony i 18 dzieci. Oskarżany o gwałt na córce partyjnego kolegi, o której wiedział, że jest zarażona HIV odparł, że potem wziął prysznic, więc na pewno nie zaraził się wirusem (a był był w tym czasie szefem Krajowej Rady Przeciwdziałania AIDS; sąd go ostatecznie oczyścił z zarzutu gwałtu). ANC nienawidzi COPE, IFP – partia Zulusów z prowincji KwaZulu Natal – nienawidzi ANC, czarni i kolorowi mają ciągle pretensje, że przemiany nie przebiegają wystarczająco szybko, czyli że jeszcze nie są tacy bogaci jak biali. Jak żyć w takim kraju?
– 15 lat to dużo i mało – mówi prof. Grundlich ze Stellenbosch. – Ludzie zapominają, jak wyglądały wybory w 1994 roku, gdy w kraju było 80 regionów, w których żadna partia poza lokalną nie mogła prowadzić kampanii, bo groziło to otwartymi wojnami. Nie pamiętają, jak na początku lat 90. biali kupowali na zapas cukier, bo bali się rzezi, która miała się zacząć lada dzień. Prawie milion ludzi wyemigrowało z kraju. A jednak Południowa Afryka przetrwała, może nie w takim stanie, jak wszyscy byśmy chcieli. Przestała się dynamicznie rozwijać, na szczęście przed 1994 rokiem powstała cała jej infrastruktura, przez ostatnie 15 lat udało się jednak utrzymać wzrost gospodarczy, a ANC odrzucił komunistyczną ideologię, przynajmniej w dziedzinie gospodarki. Oczywiście po dojściu do władzy Zumy w RPA może być różnie: ANC mówi o nacjonalizacji banków i firm ubezpieczeniowych, nie można wykluczyć powtórki z Zimbabwe, ale ja w to nie wierzę. To będzie po prostu kolejna stracona szansa, kolejne zmarnowane lata rozwoju, ale nic poza zastojem, do którego zresztą przywykliśmy, nam nie grozi.
[srodtytul]Język oprawców nas łączy[/srodtytul]
W mieście Paarl, między Kapsztadem i Stellenbosch, stoi jedyny na świecie pomnik języka – Afrikaanse Taalmonument. Dla Afrykanerów, czyli potomków osadników z XVII wieku, to jeden z symboli ich ojczyzny. Dla czarnych – symbol nędzy i przemocy, której ofiarą padali przez ostatnie 350 lat. Jeszcze na początku XX wieku afrikaans, czyli język afrykanerski, właściwie nie istniał w formie pisanej. Był uproszczoną odmianą holenderskiego. Holendrzy traktowali go jako skundloną wersję własnego języka. Oprócz Afrykanerów posługiwali się nim kolorowi, czyli potomkowie niewolników z Malezji, Indii i krajów afrykańskich, którzy lądowali przez ostatnie trzy wieki w tym regionie Afryki.
Miejscowi czarni z plemienia Xhosa nie mówili po afrykanersku, bo – po pierwsze – biali nie brali ich masowo na niewolników, a po drugie czarni mieli własne języki – dziś w RPA obowiązuje 11 oficjalnych języków, których większość to właśnie języki czarnych.
– Afrykanerski miał tutaj trudny czas, zwłaszcza od 1994 roku – mówi profesor Grundlich – a my mamy taką naturę, że w sytuacji zagrożenia bardzo się mobilizujemy. Tak było na początku naszej bytności w tym kraju, tak było, gdy Anglicy chcieli go nam zabrać, tak było i pod koniec XX wieku, gdy większego znaczenia w życiu publicznym zaczął nabierać angielski, a status afrykanerskiego zaczął upadać. Język zawsze był elementem łączącym Afrykanerów, zresztą uniwersytet w Stellenbosch ciągle utrzymuje prymat tego języka – większość wykładów odbywa się po afrykanersku i uważam, że tak powinno zostać. Dobrze, że jest on obecny w szkołach i na uczelniach. Nie możemy dopuścić, by nasz język zginął.
Na meczu piłkarskim w Kapsztadzie przysłuchuję się, jak kolorowy policjant rozmawia z czarnym dziennikarzem sportowym. Mówią po afrykanersku.
– Dlaczego? – pytam – Przecież to podobno język waszych oprawców.
– No właśnie – odpowiada – język oprawców nas połączył. Przecież jakoś musimy się porozumieć.
Spotykam Zerene Haadad, studentkę z Zimbabwe (kolorowa). Sprowadziła się do Kapsztadu z rodzicami w 2004 roku, gdy życie w kraju rządzonym przez Mugabego było już nie do zniesienia. Pytam Zerene, jakie jest jej najważniejsze doświadczenie RPA. – Najważniejsze jest to, że w tym kraju ludzie najpierw widzą rasę, a potem osobę.
– Jak się z tym czujesz?
– To budzi we mnie gniew, ogromny gniew. Bo oznacza, że im się nawet nie chce ciebie poznać, że traktują cię jak kogoś, kto nie ma innych cech poza kolorem skóry. Ja na przykład jestem tutaj uznawana za kolorową, ale równocześnie wszyscy widzą, że w zasadzie jestem biała, więc na początek zakładają, że jestem Afrykanerką. A ja nie znam afrykanerskiego – oni nawet nie wiedzą, że biali w Zimbabwe nie mówią w tym języku. Niektórzy nie uważają mnie za białą, tylko za Hinduskę, bo mam jednak trochę ciemną cerę – i ci od razu zakładają ze jestem z Durbanu, bo stamtąd pochodzi większość tutejszych Hindusów. A ja nie pochodzę z Durbanu, nie jestem Hinduską, nie jestem też muzułmanką. Jestem z Zimbabwe.
I, żeby było jasne, wszyscy oni – czarni, Hindusi, kolorowi – mają dokładnie takie samo podejście jak biali, oni też ciągle żyją w świecie posegregowanym, w którym kolor skóry definiuje człowieka. Ja w tym kraju ciągle muszę dowodzić, że nie jestem tym, za kogo mnie biorą.