Kraj poszufladkowany

RPA to najlepiej rozwinięte państwo afrykańskie, ze sprawnymi instytucjami demokratycznymi, edukacją, służbą zdrowia, mediami. I mieszkańcami, którzy ciągle dzielą samych siebie na groteskowe kategorie przejęte z czasów, za którymi teoretycznie nikt nie tęskni

Aktualizacja: 22.02.2009 14:06 Publikacja: 20.02.2009 23:27

Sam kolor skóry nie wystarcza, by mieć jasność, do jakiej kategorii ktoś należy: białych, kolorowych

Sam kolor skóry nie wystarcza, by mieć jasność, do jakiej kategorii ktoś należy: białych, kolorowych, Azjatów lub czarnych

Foto: Corbis

Dziwne, w samolocie z Amsterdamu do Kapsztadu nie ma ani jednej czarnej osoby, przynajmniej tak mi się wydaje na oko. Niby lecimy do Afryki, a nie ma Murzynów.

Jakże się mylę… Jeszcze nie wiem, że każdy z tych kilkuset pasażerów należy do jednej z czterech grup rasowych, z których każda ma swoje miejsce w hierarchii społecznej. Gdy przylecą do Kapsztadu, z normalnych ludzi zmienią się w białych, kolorowych, Azjatów lub czarnych (jednak znalazłem jedną Murzynkę – siedziała w drugim końcu samolotu). Biali – wiadomo, są biali. Ale zaczynam rozmowę z jednym białym, który twierdzi, że jest kolorowy.

– Mój ojciec był z Liverpoolu, przodkowie mojej matki byli pewnie niewolnikami przywiezionymi w XVIII wieku przez Holendrów do Prowincji Przylądka Zachodniego gdzieś z Azji, więc ja jestem kolorowy.

– Ale przecież ty masz bielszą skórę niż ja – protestuję.

– Nie szkodzi, i tak jestem kolorowy.

Hindusi są Azjatami, ale Japończycy, Koreańczycy i Chińczycy są biali. A konkretnie za czasów apartheidu mieli status białych honorowych, co im zostało do dziś, z tym że jeśli chodzi o Chińczyków, to nie wszyscy są biali. Biali są tylko Chińczycy z Tajwanu (w nagrodę za to, że Tajwan utrzymywał stosunki z rasistowską RPA), a Chińczycy z Chin są kolorowi. Co powoduje zresztą spore kontrowersje. W połowie ubiegłego roku Chińczycy z Chin zaczęli się gwałtownie domagać uznania za kolorowych, by móc skorzystać z dobrodziejstw programów pozytywnej dyskryminacji, które wprowadzono w RPA po pierwszych wyborach demokratycznych w 1994 roku. Skoro wcześniej byli traktowani jak kolorowi, to teraz, w czasach, kiedy rasa się nie liczy, też tak chcą, bo się opłaca.

Na to gwałtownie zareagowali czarni, którzy uważają, poniekąd słusznie, że to oni byli głównymi dyskryminowanymi w czasach apart-

heidu, a żółci byli traktowani jak biali, choć – jak wspomniałem wcześniej – nie wszyscy. To zatem czarnym, według czarnych, a nie żółtym, którzy byli biali, należą się zasiłki, ułatwienia w przyjmowaniu na studia i do pracy, obsadzaniu stanowisk publicznych, i inne dobrodziejstwa programu planowego i słusznego zmieniania społeczeństwa. Ostatecznie sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, a ten przyznał Chińczykom status kolorowych, choć nie wszystkim, tylko tym, którzy mieszkali w kraju przed 1994 rokiem, czyli 12 tysiącom na jakieś 300 tysięcy, które mieszkają w RPA dziś (po obaleniu apartheidu Chińczycy masowo emigrowali do RPA). Oczywiście status honorowy: Chińczycy z honorowych białych zmienili się w honorowych kolorowych, czyli jednak trochę na zniesieniu apartheidu skorzystali.

[srodtytul]Nie wszystko się zmieniło[/srodtytul]

Status jest honorowy, a całe moje dotychczasowe dywagacje czysto teoretyczne, bo dziś w Republice Południowej Afryki nie ma apartheidu, podziału na rasy ani żadnej dyskryminacji. Chyba że białych, którzy czują się obecnie upośledzeni, bo wszystkie środki pomocy publicznej idą na „Black Empowerment”, czyli „uwłaszczenie czarnych”. Tak uważają tylko niektórzy biali, bo to myślenie politycznie niepoprawne, jednak ciągle popularne, zwłaszcza wśród potomków Burów, którzy w połowie XVII wieku zaczęli się osiedlać w okolicach dzisiejszego Kapsztadu i stąd zaczęli ekspansję na południe Afryki.

– Apartheid był okropnym, niesprawiedliwym systemem – mówi mi Lisa Fagen, studentka technologii żywienia na uniwersytecie Stellenbosch pod Kapsztadem. Biała. – Tylko że skończył się

15 lat temu i nie rozumiem, dlaczego ciągle mamy za niego płacić. Poza tym Południowa Afryka nigdy nie byłaby tym krajem, którym jest obecnie, gdyby nie apartheid. To przecież wtedy powstała cała infrastruktura, przemysł, biznes, cała nasza potęga. Oczywiście większość mieszkańców była pozbawiona możliwości normalnego życia, ale to się skończyło.

Jej koleżanka Anke Sterman (biała), szefowa Zrzeszenia Studentów na Stellenbosch, opowiada mi o koleżance, którą ojciec wyrzucił z domu za to, że znalazła sobie czarnego chłopaka. Nie

15 lat, tylko trzy miesiące temu. No to może jednak nie wszystko się zmieniło? – pytam. – Dlaczego ciągle o sobie myślicie jak o oddzielnych typach ludzkich? Czy Portugalczyk, który tutaj przyjedzie, będzie biały czy może kolorowy? A Cygan z Andaluzji, będzie Hindusem czy może honorowym białym? I kim u licha jest dla was Barack Obama?

– Och, on oczywiście jest czarny, przecież jego ojciec pochodzi z Afryki – mówi mi Patrick (czarny), Zulus z Natalu, który na Stellenbosch studiuje na jedynym w Afryce Wydziale Biotechnologii Wina.

– To wspaniale – mówię – na pewno będziesz chciał założyć własną winnicę w okolicach Stellenbosch. To tutaj produkowane jest najlepsze wino w Afryce, niektóre winnice należą również do czarnych. – Nie, w ogóle o tym nie myślę – mówi Patrick. – Chcę zostać jak najdłużej na uniwersytecie i prowadzić badania nad właściwościami drożdży.

Południowa Afryka, The Rainbow Nation – wszystkie odcienie ludzkiej skóry połączone w jedną wspaniałą tęczę. Tak przynajmniej chcieliby o sobie myśleć mieszkańcy tej ziemi. Potomkowie Burów i Zulusów, Hindusów i niewolników z Malezji, żydzi, chrześcijanie, animiści, muzułmanie. Najlepiej rozwinięte państwo afrykańskie, ze sprawnymi instytucjami demokratycznymi, ze wspaniałym systemem dróg i autostrad, dobrze funkcjonującymi służbami publicznymi, edukacją, służbą zdrowia, mediami. I mieszkańcami, którzy ciągle dzielą samych siebie na groteskowe kategorie żywcem przejęte z czasów, za którymi teoretycznie nikt nie tęskni.

[srodtytul]Rasizm jest, jeśli go szukasz[/srodtytul]

To w Stellenbosch powstała ideologia apartheidu, to tu genetycy odgrodzeni górami i morzem od świata normalnych ludzi wypracowali niektóre z najbardziej dziwacznych pomysłów dzielenia osób ze względu na kolor skóry, np. zamykania czarnych i kolorowych w townships, czyli rezerwatach, w których byliby samowystarczalni, albo podziału na cztery kategorie rasowe, który może znikł z prawodawstwa, ale w mentalności południowych Afrykanów utrzymuje się do dziś. – Afrykanerzy uznali, że skoro oni mają swoją etniczną odrębność, to każdy powinien ją mieć, bo etniczna odrębność jest czymś z natury dobrym – mówi mi profesor Albert Grundlich (biały Afrykaner), dziekan Wydziału Historii na Stellenbosch. – Z tego podziału wynikało przyznanie poszczególnym grupom odpowiedniego miejsca w hierarchii, na szczycie której stali oczywiście biali Afrykanerzy.

Od 1990 roku uniwersytet zaczął się zmieniać, przyjmować czarnych, nawet promować ich obecność poprzez akcję afirmatywną. To przynosi skutki. Dziś w szkole studiuje ponad 20 procent czarnych studentów, choć jak mówi mi dziekan ds. studenckich Lewellyn MacMaster (czarny), „jeszcze kilkanaście lat temu te dzieciaki uznane by zostały za kolaborantów systemu”. – Do dziś niektórzy czarni nie chcą słyszeć o studiowaniu na Stellenbosch – mówi dziekan.

Khatler Rhomatide (czarny, a może kolorowy, nie rozpoznaję – w każdym razie kolorowych jest na Stellenbosch jeszcze mniej niż czarnych) studiuje zarządzanie: – Uwierz mi, przyjechałem tu, uciekając z Pretorii, z której pochodzę, a historia Stellenbosch była dla mnie tylko zachętą. Koledzy mówili mi: to jest rasistowski uniwersytet, będziesz się tu źle czuł, nie znajdziesz przyjaciół. Ale my przecież żyjemy w demokratycznym kraju, mam prawo tu studiować, więc dlaczego mam z niego nie skorzystać. I czuję się tu dobrze. Każdy się tu dobrze czuje, chyba że obsesyjnie szuka rasizmu. Bo im więcej o tym myślisz, tym łatwiej ci się to przydarzy. Ale lepiej się wyluzować, po prostu być…

[srodtytul]Kup rottweilera[/srodtytul]

Domy w Kapsztadzie dzielą się na takie, które przypominają fortece, i te, które wyglądają raczej jak więzienia. Te pierwsze otoczone są wysokim, czasem nawet ładnie otynkowanym murem, niekiedy zdobionym kamieniami, których tutaj jest pod dostatkiem. Zwolennicy więziennego minimalizmu zadowalają się szarym murem i drutem kolczastym na górze. Albo przewodami pod napięciem. Albo i jednym, i drugim. Na większości domów ostrzeżenia skierowane do złodziei: „Armed Response”. Zwykle kilka minut po włączeniu alarmu albo tzw. panic button, czyli wezwania o pomoc, przyjeżdża uzbrojony oddział ochroniarzy i czyści teren.

Złodzieje są wszędzie, każdy albo sam przeżył, albo zna kogoś, kto przeżył napad z bronią w ręku. W domu, w którym mieszkam, do napadu doszło w maju ubiegłego roku. Gospodyni opowiada mi, jak oddawała złodziejom po kolei wszystkie kosztowności, cały sprzęt elektroniczny, wszystko, co mogło zaspokoić ich chciwość. Na szczęście odeszli, nikomu nie robiąc krzywdy.

Lisa Fagen, studentka ze Stellenbosch, opowiada mi o farmie pod miastem, gdzie mieszka ze swoimi rodzicami, okradanej regularnie co miesiąc przez kilka lat. – Parę miesięcy temu kupiliśmy dziewięć rottweilerów i jakoś się uspokoiło – wyjaśnia.

Skąd ta przemoc? Pytam o to dr. Carla Niehausa (biały), posła i rzecznika Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC), partii rządzącej krajem od 1994 roku, reprezentującej – jak mówi – większość, czyli głównie czarnych. – To zawsze było społeczeństwo pełne przemocy. Najpierw biły się tu między sobą miejscowe plemiona, potem przyszli biali Burowie i bili się z czarnymi o ziemię, później przyszli Anglicy i bili się z Burami. Potem nastał apartheid, a to był poza wszystkim system, w którym przemoc została zinstytucjonalizowana. Bicie, upokarzanie czarnych, pogromy, zlinczowanie paru czarnych dla rozrywki przy niedzielnym grillu: takie zachowania białych były na porządku dziennym i to większości białych nie przeszkadzało. Czarni w odwecie mordowali i gwałcili białe kobiety. Zresztą równie krwawe potrafiły być spory między poszczególnymi plemionami a potem partiami politycznymi reprezentującymi czarnych czy kolorowych. Na przełomie lat 80. i 90. przemoc w takich prowincjach jak KwaZulu Natal była po prostu sposobem życia. Przed wyborami w 1994 roku za odmienne poglądy polityczne można było zostać spalonym żywcem. I z tej mentalności nie tak łatwo się wyzwolić. Do tego dochodzi przemoc wynikająca z biedy – tu jest 40 procent bezrobotnych – i poczucia wykluczenia. Nie zapominajmy, że w kraju jest dziś około 10 milionów uchodźców z innych państw afrykańskich. Nie mówię, że to mieszkańcy Zimbabwe czy Somalijczycy są winni przemocy, ale ich obecność na pewno podwyższa napięcie społeczne.

– Niektórzy biali mówią, że ten kraj znajduje się w stanie wojny domowej, do której nikt się nie chce przyznać – mówię. – Czarni zabijają białych, a wasza partia patrzy na to przez palce.

– Jedyny problem z tym argumentem jest taki, że to głównie czarni padają ofiarą ataków – odpiera.

– Bo jest ich więcej w kraju.

– No dobrze, ale w takim razie na czym miałaby polegać ta wojna? Tak się składa, że czarnych jest więcej, lecz to biali mają w ręku większość ziemi, domów i bogactwa.

– I boją się, że je stracą. Czy zamierzacie siłą zabierać ziemię białym, jak to robił Mugabe w Zimbabwe?

– Afrykański Kongres Narodowy jest partią demokratyczną szanującą konstytucję. Tutaj nie będzie takich grabieży gospodarstw jak w Zimbabwe... Już myślałem, że skończyliśmy ten temat, ale dr Niehaus kontynuuje: – …natomiast nie wykluczamy sytuacji, że jeśli jakaś czarna wspólnota dowiedzie, iż przed wielu laty zabrano jej ziemię siłą, to nowi właściciele będą musieli ją oddać.

– To znaczy, będziecie zabierać białym to, co ich przodkowie zabrali czarnym 400 lat temu?

– Niekoniecznie. Był pan w dzielnicy District Six?

Byłem. Szósta Dzielnica Kapsztadu to osiedla robotnicze zamieszkane kiedyś przez kolorowych imigrantów, potomków niewolników z Malezji przywiezionych do Kapsztadu w czasach, gdy kolonią kierowała Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, oraz czarnych. Za czasów apartheidu władze uznały dzielnicę za slums i postanowiły wysiedlić mieszkańców, by zrobić w niej miejsce dla białych. Od 1966 roku prawowici właściciele ziemi w Dzielnicy Szóstej byli eksmitowani, ich domy wyburzane, cała okolica modernizowana i zasiedlana białymi. Po 1994 roku rozpoczęto procesy restytucji własności i płatności odszkodowań, pierwsze zwroty mienia nastąpiły w 2004 roku, ale sprawy w sądzie ślimaczą się i ludzie się niecierpliwią. Wśród czarnych zaczyna dominować poczucie zawodu – dla wielu z nich demokracja, która miała przynieść godziwe życie i naprawienie krzywd, niewiele różni się od poprzedniego okresu. Biedni tak jak kiedyś wegetują w townshipach – podmiejskich osiedlach. Te rozbudowują się, zasiedlane nowymi miejskimi imigrantami, poszerzając sferę biedy, szarej ekonomii i życia bez perspektyw.

Jednak jeśli biali boją się nadchodzących wyborów (ich datę wyznaczono na 22 kwietnia) jak Sądu Ostatecznego, to nie dlatego, że czarni mieliby odzyskać własność zrabowaną im w czasach apartheidu. Najbardziej przeraża wyborców – nie tylko zresztą białych – wizja zdobycia przez ANC większości dwóch trzecich głosów, co umożliwiłoby partii zmianę konstytucji i w poszanowaniu prawa dokonanie tego, co zrobił Mugabe w Zimbabwe, czyli doprowadzenie kraju do rozpadu.

W połowie grudnia 2008 r. w ANC doszło do rozłamu. Część wysokich rangą działaczy odeszła, tworząc Kongres Ludowy (COPE), zarzucając swoim byłym kolegom porzucenie zasad rewolucji i demokracji. To nieco oddala perspektywę miażdżącego zwycięstwa ANC.

– To są zwykli przestępcy – mówi mi Philip Dexter (kolorowy), rzecznik COPE. – Jacob Zuma, lider ANC, który prawdopodobnie zostanie prezydentem, ma na koncie ponad 700 zarzutów o korupcję i składanie fałszywych zeznań. Jak on będzie kierował państwem, broniąc się jednocześnie w sądzie? Ludzie mają tego dosyć, nie można się ciągle odwoływać do rewolucyjnej przeszłości, budować swojego autorytetu na tym, że się spędziło kilka lat w celi na Robben Island. My za apartheidu też wszyscy siedzieliśmy w więzieniach.

– ANC stoi na gruncie konstytucji – powtarza dr Carl Niehaus. Zumie niczego nie dowiedziono, więc ma prawo stanąć do wyborów. Dopóki nie zostanie uznany za winnego, może być prezydentem.

– Zuma jest prymitywnym stalinistą – mówi Philip Dexter z COPE. Nie rozumie komplikacji współczesnej polityki i nie zależy mu na demokracji.

Biali nie znoszą Zumy, bo ma dwie klasy szkoły podstawowej, za to cztery żony i 18 dzieci. Oskarżany o gwałt na córce partyjnego kolegi, o której wiedział, że jest zarażona HIV odparł, że potem wziął prysznic, więc na pewno nie zaraził się wirusem (a był był w tym czasie szefem Krajowej Rady Przeciwdziałania AIDS; sąd go ostatecznie oczyścił z zarzutu gwałtu). ANC nienawidzi COPE, IFP – partia Zulusów z prowincji KwaZulu Natal – nienawidzi ANC, czarni i kolorowi mają ciągle pretensje, że przemiany nie przebiegają wystarczająco szybko, czyli że jeszcze nie są tacy bogaci jak biali. Jak żyć w takim kraju?

– 15 lat to dużo i mało – mówi prof. Grundlich ze Stellenbosch. – Ludzie zapominają, jak wyglądały wybory w 1994 roku, gdy w kraju było 80 regionów, w których żadna partia poza lokalną nie mogła prowadzić kampanii, bo groziło to otwartymi wojnami. Nie pamiętają, jak na początku lat 90. biali kupowali na zapas cukier, bo bali się rzezi, która miała się zacząć lada dzień. Prawie milion ludzi wyemigrowało z kraju. A jednak Południowa Afryka przetrwała, może nie w takim stanie, jak wszyscy byśmy chcieli. Przestała się dynamicznie rozwijać, na szczęście przed 1994 rokiem powstała cała jej infrastruktura, przez ostatnie 15 lat udało się jednak utrzymać wzrost gospodarczy, a ANC odrzucił komunistyczną ideologię, przynajmniej w dziedzinie gospodarki. Oczywiście po dojściu do władzy Zumy w RPA może być różnie: ANC mówi o nacjonalizacji banków i firm ubezpieczeniowych, nie można wykluczyć powtórki z Zimbabwe, ale ja w to nie wierzę. To będzie po prostu kolejna stracona szansa, kolejne zmarnowane lata rozwoju, ale nic poza zastojem, do którego zresztą przywykliśmy, nam nie grozi.

[srodtytul]Język oprawców nas łączy[/srodtytul]

W mieście Paarl, między Kapsztadem i Stellenbosch, stoi jedyny na świecie pomnik języka – Afrikaanse Taalmonument. Dla Afrykanerów, czyli potomków osadników z XVII wieku, to jeden z symboli ich ojczyzny. Dla czarnych – symbol nędzy i przemocy, której ofiarą padali przez ostatnie 350 lat. Jeszcze na początku XX wieku afrikaans, czyli język afrykanerski, właściwie nie istniał w formie pisanej. Był uproszczoną odmianą holenderskiego. Holendrzy traktowali go jako skundloną wersję własnego języka. Oprócz Afrykanerów posługiwali się nim kolorowi, czyli potomkowie niewolników z Malezji, Indii i krajów afrykańskich, którzy lądowali przez ostatnie trzy wieki w tym regionie Afryki.

Miejscowi czarni z plemienia Xhosa nie mówili po afrykanersku, bo – po pierwsze – biali nie brali ich masowo na niewolników, a po drugie czarni mieli własne języki – dziś w RPA obowiązuje 11 oficjalnych języków, których większość to właśnie języki czarnych.

– Afrykanerski miał tutaj trudny czas, zwłaszcza od 1994 roku – mówi profesor Grundlich – a my mamy taką naturę, że w sytuacji zagrożenia bardzo się mobilizujemy. Tak było na początku naszej bytności w tym kraju, tak było, gdy Anglicy chcieli go nam zabrać, tak było i pod koniec XX wieku, gdy większego znaczenia w życiu publicznym zaczął nabierać angielski, a status afrykanerskiego zaczął upadać. Język zawsze był elementem łączącym Afrykanerów, zresztą uniwersytet w Stellenbosch ciągle utrzymuje prymat tego języka – większość wykładów odbywa się po afrykanersku i uważam, że tak powinno zostać. Dobrze, że jest on obecny w szkołach i na uczelniach. Nie możemy dopuścić, by nasz język zginął.

Na meczu piłkarskim w Kapsztadzie przysłuchuję się, jak kolorowy policjant rozmawia z czarnym dziennikarzem sportowym. Mówią po afrykanersku.

– Dlaczego? – pytam – Przecież to podobno język waszych oprawców.

– No właśnie – odpowiada – język oprawców nas połączył. Przecież jakoś musimy się porozumieć.

Spotykam Zerene Haadad, studentkę z Zimbabwe (kolorowa). Sprowadziła się do Kapsztadu z rodzicami w 2004 roku, gdy życie w kraju rządzonym przez Mugabego było już nie do zniesienia. Pytam Zerene, jakie jest jej najważniejsze doświadczenie RPA. – Najważniejsze jest to, że w tym kraju ludzie najpierw widzą rasę, a potem osobę.

– Jak się z tym czujesz?

– To budzi we mnie gniew, ogromny gniew. Bo oznacza, że im się nawet nie chce ciebie poznać, że traktują cię jak kogoś, kto nie ma innych cech poza kolorem skóry. Ja na przykład jestem tutaj uznawana za kolorową, ale równocześnie wszyscy widzą, że w zasadzie jestem biała, więc na początek zakładają, że jestem Afrykanerką. A ja nie znam afrykanerskiego – oni nawet nie wiedzą, że biali w Zimbabwe nie mówią w tym języku. Niektórzy nie uważają mnie za białą, tylko za Hinduskę, bo mam jednak trochę ciemną cerę – i ci od razu zakładają ze jestem z Durbanu, bo stamtąd pochodzi większość tutejszych Hindusów. A ja nie pochodzę z Durbanu, nie jestem Hinduską, nie jestem też muzułmanką. Jestem z Zimbabwe.

I, żeby było jasne, wszyscy oni – czarni, Hindusi, kolorowi – mają dokładnie takie samo podejście jak biali, oni też ciągle żyją w świecie posegregowanym, w którym kolor skóry definiuje człowieka. Ja w tym kraju ciągle muszę dowodzić, że nie jestem tym, za kogo mnie biorą.

Dziwne, w samolocie z Amsterdamu do Kapsztadu nie ma ani jednej czarnej osoby, przynajmniej tak mi się wydaje na oko. Niby lecimy do Afryki, a nie ma Murzynów.

Jakże się mylę… Jeszcze nie wiem, że każdy z tych kilkuset pasażerów należy do jednej z czterech grup rasowych, z których każda ma swoje miejsce w hierarchii społecznej. Gdy przylecą do Kapsztadu, z normalnych ludzi zmienią się w białych, kolorowych, Azjatów lub czarnych (jednak znalazłem jedną Murzynkę – siedziała w drugim końcu samolotu). Biali – wiadomo, są biali. Ale zaczynam rozmowę z jednym białym, który twierdzi, że jest kolorowy.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Artysta wśród kwitnących żonkili
Plus Minus
Dziady pisane krwią
Plus Minus
„Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice”: Skandynawskie historie rodzinne
Plus Minus
„PGA Tour 2K25”: Trafić do dołka, nie wychodząc z domu
Plus Minus
„Niespokojne pokolenie”: Dzieciństwo z telefonem