Trzeba uważać z dowcipami. Kiedy Andrzej Stasiuk wydał kabotyński „Dojczland", najgorszą książkę w swoim dorobku, w której opisywał wojaże po Niemczech z butelką Jima Beama w plecaku, zażartowałem, że „teraz czas na Russland". Bo w taki sposób („jadę, widzę i się dziwię, a czasem podziwiam albo żartuję") można napisać o każdym kraju. I oto mamy ów Russland, tyle że pod nazwą „Wschód".
Więcej żartować nie będę, bo sprawa w sumie jest poważna, ale nie zdziwcie się państwo, gdy za kilka lat do waszych rąk trafi kolejny tom podróżnej prozy Stasiuka, w którym będzie sprzedawał czytelnikom refleksje na poziomie rozgarniętego licealisty udające literackie objawienia. Nie zdziwcie się również, gdy przeczytacie recenzje, że oto ukazała się kolejna wybitna książka, a może wręcz arcydzieło. Takie opinie czytaliśmy po ukazaniu się „Wschodu" i jest to jeden z licznych dowodów, że polskim krytykom nie można ufać.
Zbyt łaskawi recenzenci
Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że Andrzej Stasiuk zarzuci pisanie swojej podróżnej prozy. Po „Jadąc do Babadag", które miało poważne słabości, ale też wiele zalet, było z jakością tych tekstów coraz gorzej. Czasem odnosiło się wrażenie, że pisarz porusza się na granicy autoparodii, a nawet ją przekracza. Ale wciąż pojawiały się kolejne relacje z wypraw, a to w felietonach, a to w zbiorach; czasem były osią konstrukcyjną książek. Czy to dlatego, że „Jadąc do Babadag" stało się największym sukcesem w karierze Stasiuka (nagroda Nike, numer 1 na listach bestsellerów) i twórca uwierzył, że znalazł pisarską metodę na wszystko? Czy dlatego, że sam wydaje swoje książki i żaden redaktor czy edytor nie pokazuje mu słabości publikowanych tekstów? Czy może idzie o to, że czytając opinie recenzentów, upewniał się, że właściwie wybrał pisarską drogę?
Zresztą równie dobrze mogła zadziałać kombinacja tych wszystkich czynników albo coś zupełnie innego. Ja w każdym razie miałem poczucie, że w swojej literaturze podróżnej Stasiuk błądzi po bezdrożach. Ale w ostatnich latach coś jednak się zmieniło. W 2012 r. pisarz wydał świetny „Grochów" z przejmującymi opowiadaniami, w których zmaga się z pytaniami metafizycznymi i przemijaniem. To był wielki powrót tego Stasiuka, którego cenię najbardziej, z czasów „Opowieści galicyjskich" i „Dukli". Tego, który nie tylko umie pięknie pisać, ale ma też coś do powiedzenia i do opowiedzenia. Niestety, kolejne książki to była znowu proza podróżna i o ile jeszcze pierwszą z nich, złożoną głównie z felietonów („Nie ma ekspresów przy żółtych drogach"), jakoś dało się czytać, to już w przypadku „Wschodu" lektura nie przebiega bezboleśnie. Zwłaszcza dla kogoś, kto, jak ja, uważa Andrzeja Stasiuka za jednego z najważniejszych polskich pisarzy współczesnych i czeka na jego książki.
Tak, to właśnie dlatego odwlekam to, co nieuchronne – opis pisarskiej porażki autora „Opowieści galicyjskich". Mimo wszystkich zastrzeżeń nadal jestem przekonany, że Stasiuk to dziś jeden z największych polskich stylistów (obok Rylskiego i Rymkiewicza), i wciąż wierzę, że najlepsze książki jeszcze przed nim. Bo w końcu jak na prozaika jest stosunkowo młody (54 lata), a poza tym co jakiś czas pokazuje skalę swoich możliwości. Nie tym razem jednak.
Zbyt prędkie pióro
Stasiuka gubi łatwość pisania. Biegłość w konstruowaniu pięknych zdań i poruszających opisów. To, co w sensie stylistycznym jest złotem, przełożone na język dyskursu okazuje się tombakiem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że cała książka oparta jest na koncepcie, który nie jest wiele wart. Który, nazwijmy rzecz po imieniu, określić można mianem intelektualnej hochsztaplerki. Cóż bowiem usiłuje nam wmówić Stasiuk? Że mianowicie Mongolia i Podlasie to w zasadzie to samo. Podobnie jak warszawska Choszczówka (kiedyś wieś, dziś część dzielnicy Białołęka) i Syberia. Że to ten sam Wschód (pisany wielką literą), bo w końcu i tu, i tam grasowały hordy Dżyngis-chana, tu i tam przejechał się po ludziach walec komunizmu, tu i tam nowy ustrój przyniesiono na bagnetach Armii Czerwonej.