Bezdroża stylu

„Wschód” Andrzeja Stasiuka to dowód, że nawet wybitny stylista, aby napisać dobrą książkę, musi mieć coś do powiedzenia.

Publikacja: 10.10.2014 01:13

Bezdroża stylu

Foto: ROL

Trzeba uważać z dowcipami. Kiedy Andrzej Stasiuk wydał kabotyński „Dojczland", najgorszą książkę w swoim dorobku, w której opisywał wojaże po Niemczech z butelką Jima Beama w plecaku, zażartowałem, że „teraz czas na Russland". Bo w taki sposób („jadę, widzę i się dziwię, a czasem podziwiam albo żartuję")  można napisać o każdym kraju. I oto mamy ów Russland, tyle że pod nazwą „Wschód".

Więcej żartować nie będę, bo sprawa w sumie jest poważna, ale nie zdziwcie się państwo, gdy za kilka lat do waszych rąk trafi kolejny tom podróżnej prozy Stasiuka, w którym będzie sprzedawał czytelnikom refleksje na poziomie rozgarniętego licealisty udające literackie objawienia. Nie zdziwcie się również, gdy przeczytacie recenzje, że oto ukazała się kolejna wybitna książka, a może wręcz arcydzieło. Takie opinie czytaliśmy po ukazaniu się „Wschodu" i jest to jeden z licznych dowodów, że polskim krytykom nie można ufać.

Zbyt łaskawi recenzenci

Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że Andrzej Stasiuk zarzuci pisanie swojej podróżnej prozy. Po „Jadąc do Babadag", które miało poważne słabości, ale też wiele zalet, było z jakością tych tekstów coraz gorzej. Czasem odnosiło się wrażenie, że pisarz porusza się na granicy autoparodii, a nawet ją przekracza. Ale wciąż pojawiały się kolejne relacje z wypraw, a to w felietonach, a to w zbiorach; czasem były osią konstrukcyjną książek. Czy to dlatego, że „Jadąc do Babadag" stało się największym sukcesem w karierze Stasiuka (nagroda Nike, numer 1 na listach bestsellerów) i twórca uwierzył, że znalazł pisarską metodę na wszystko? Czy dlatego, że sam wydaje swoje książki i żaden redaktor czy edytor nie pokazuje mu słabości publikowanych tekstów? Czy może idzie o to, że czytając opinie recenzentów, upewniał się, że właściwie wybrał pisarską drogę?

Zresztą równie dobrze mogła zadziałać kombinacja tych wszystkich czynników albo coś zupełnie innego. Ja w każdym razie miałem poczucie, że w swojej literaturze podróżnej Stasiuk błądzi po bezdrożach. Ale w ostatnich latach coś jednak się zmieniło. W 2012 r. pisarz wydał świetny „Grochów" z przejmującymi opowiadaniami, w których zmaga się z pytaniami metafizycznymi i przemijaniem. To był wielki powrót tego Stasiuka, którego cenię najbardziej, z czasów „Opowieści galicyjskich" i „Dukli". Tego, który nie tylko umie pięknie pisać, ale ma też coś do powiedzenia i do opowiedzenia. Niestety, kolejne książki to była znowu proza podróżna i o ile jeszcze pierwszą z nich, złożoną głównie z felietonów („Nie ma ekspresów przy żółtych drogach"), jakoś dało się czytać, to już w przypadku „Wschodu" lektura nie przebiega bezboleśnie. Zwłaszcza dla kogoś, kto, jak ja, uważa Andrzeja Stasiuka za jednego z najważniejszych polskich pisarzy współczesnych i czeka na jego książki.

Tak, to właśnie dlatego odwlekam to, co nieuchronne – opis pisarskiej porażki autora „Opowieści galicyjskich". Mimo wszystkich zastrzeżeń nadal jestem przekonany, że Stasiuk to dziś jeden z największych polskich stylistów (obok Rylskiego i Rymkiewicza), i wciąż wierzę, że najlepsze książki jeszcze przed nim. Bo w końcu jak na prozaika jest stosunkowo młody (54 lata), a poza tym co jakiś czas pokazuje skalę swoich możliwości. Nie tym razem jednak.

Zbyt prędkie pióro

Stasiuka gubi łatwość pisania. Biegłość w konstruowaniu pięknych zdań i poruszających opisów. To, co w sensie stylistycznym jest złotem, przełożone na język dyskursu okazuje się tombakiem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że cała książka oparta jest na koncepcie, który nie jest wiele wart. Który, nazwijmy rzecz po imieniu, określić można mianem intelektualnej hochsztaplerki. Cóż bowiem usiłuje nam wmówić Stasiuk? Że mianowicie Mongolia i Podlasie to w zasadzie to samo. Podobnie jak warszawska Choszczówka (kiedyś wieś, dziś część dzielnicy Białołęka) i Syberia. Że to ten sam Wschód (pisany wielką literą), bo w końcu i tu, i tam grasowały hordy Dżyngis-chana, tu i tam przejechał się po ludziach walec komunizmu, tu i tam nowy ustrój przyniesiono na bagnetach Armii Czerwonej.

Pisarzowi wszystko harmonijnie się łączy: stoiska z chińską tandetą prowadzone w Polsce przez przybyszów z Państwa Środka i inwazja skośnookich imigrantów na Rosję. Bo w końcu w obu tych miejscach na rynku dominuje ta sama masowa produkcja z Chin. A jak komuś mało dowodów, że to jest prawie to samo, to niech się przyjrzy ruinom przykrytym falistą blachą w Polsce i na Dalekim Wschodzie. Że takie same znajdziemy w dowolnym kraju Trzeciego Świata?  Że chińskie podróby opanowały cały świat, łącznie z USA i Ameryką Łacińską? A co to ma za znaczenie, skoro tam pisarz jeszcze się nie wybrał? Jak pojedzie, to na pewno znajdzie podobieństwa. Bo przecież można takie analogie konstruować w dowolny sposób. Porównywać fabryki, ruiny i sklepiki w Burkina Faso, Indonezji i na Mazowszu. Odnajdywać głębokie analogie między komunizmem polskim i kubańskim (tam też mają ruiny i katolickie społeczeństwo).

Umyślnie nieco upraszczam wywód pisarza, ale proszę mi wierzyć, że nie tak bardzo. Płynne przejście od mongolskiego stepu do nadbużańskich wydm doprawdy trudno traktować poważnie, podobnie jak poziom analizy historiozoficznej. Bo to, co pięknie splata się w całość Andrzejowi Stasiukowi, czytelnikowi, który cokolwiek wie o świecie, nie łączy się zupełnie. Żeby sprawdzić, czy nie jestem w swojej ocenie odosobniony, zerknąłem na komentarze internautów i proszę mi wierzyć, że określenia typu „Kapuściński dla ubogich" były tam powszechne. A „rozpoznania historiozoficzno-polityczne" zostały nazwane przez wnikliwego czytelnika „tandetnymi, głupimi, ckliwie minoderyjnymi i arogancko zadufanymi w swej nieomylności".  Owszem, były i komentarze entuzjastyczne, ale bynajmniej nie przeważały.

Skoro już pojawiło się odwołanie do Ryszarda Kapuścińskiego, to warto się zastanowić, na czym polega jego przewaga nad autorem „Wschodu". Otóż, po pierwsze, twórca „Hebanu" i „Cesarza" znacznie więcej wiedział od Andrzeja Stasiuka. W jego książkach widać było wnikliwe lektury dzieł antropologów, historyków, tekstów dziennikarskich. To dzięki tej wiedzy oraz wnikliwej i długotrwałej obserwacji ludzi żyjących w Afryce mógł stworzyć swoje najlepsze teksty. Po drugie, próbował Kapuściński zrozumieć egzotyczne z punktu widzenia Europejczyka kultury, starając się stosować ich kryteria. Próbując wejść w skórę Afrykańczyka i patrzeć na rzeczywistość jego oczami. Nawet jeśli, jak już dziś wiemy, jego książki nie są reportażami sensu stricte, więcej w nich kreacji niż literatury, to czytając je, sporo się dowiadujemy o Afryce, Iranie czy Ameryce Łacińskiej.

Zbyt mało lektur

Tymczasem z prozy Stasiuka dowiadujemy się wiele na temat samego autora, tego, co myśli, czuje, widzi. I to jest nawet dosyć interesujące, pod jednym wszak warunkiem: gdy autor „Wschodu" opowiada o czymś, co dobrze zna i rozumie. Najlepiej o sobie i swojej rodzinie. Jego refleksje na temat Chin czy Rosji są do bólu banalne, a styl, intensywny we fragmentach polskich, łatwo przeradza się w manierę, jak zwykle w sytuacji, gdy autor nie ma nic ciekawego do powiedzenia czy opowiedzenia. Czytamy zatem ciągnące się przez kilkanaście stron opisy stepu, sępów, piasku wirującego nad pustynią, ohydnych miast i innych równie istotnych dla zrozumienia Wschodu rzeczy. Opisy, z których nic nie wynika. Podobnie jak z refleksji Stasiuka na tematy polsko-żydowskie, które doprawdy mógłby sobie darować, skoro nie ma do powiedzenia nic ponad to, że rodzinna miejscowość jego dziadków leżała niedaleko Treblinki, a oni nigdy o tym nie wspominali. Pisarz nawet nie próbuje odpowiedzieć dlaczego, nie szuka przyczyn, nie zbiera faktów, snuje jakieś mętne wywody o tym, że może ktoś w okolicy wykopał złoto po zamordowanych, a może nie wykopał. W sumie jakie to ma znaczenie, skoro Stasiukowi nie chce się tego nawet sprawdzić?

Są jednak w tej książce momenty piękne i przejmujące. Wtedy, gdy np. opisuje autor „Wschodu" swoją matkę albo wspomina dzieciństwo spędzone na podlaskiej wsi. Gdy zastanawia się nad tym, jak jego najbliżsi, uczestnicy wielkiej powojennej wędrówki polskiego ludu, odnaleźli się w nowej miejskiej rzeczywistości po przeniesieniu do warszawskiej metropolii ze swoich zapadłych wsi. Gdyby Stasiuk trzymał się tej opowieści, gdyby opisywał to, co przeżyte, przemyślane, dokładnie zaobserwowane, mogłaby wyjść z tego wybitna książka. Gdyby skupił się na niezwykłym splocie ludowego katolicyzmu z ludowym komunizmem, czego ledwie dotyka, i to w sposób efekciarski (litania do świętej komuny), mógłby powiedzieć coś nowego, tymczasem on woli klepać banały na temat Wschodu, które zapewne spodobają się czytelnikom z Zachodu, niemającym pojęcia, o czym mowa. Jednak  odbiorcy przygotowanemu po lekturze „Wschodu" nic nie zostaje w głowie. Być może dlatego, że nic tam nie ma. Broni się w tej książce jedynie styl Stasiuka. Na pewno nie zawartość.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów