Krzysztof Rak: Wolnościowa fiksacja

Przez 40 lat poddani byliśmy komunistycznej urawniłowce i równość kojarzyła nam się z biedą i poddaństwem. Dlatego nie dostrzegaliśmy zagrożeń związanych z absolutyzacją zasady wolnościowej, która nadała naszej demokracji cechy oligarchiczne.

Publikacja: 09.01.2015 01:00

Krzysztof Rak: Wolnościowa fiksacja

Foto: Plus Minus

Wybory samorządowe z listopada 2014 r. nie były wypadkiem przy pracy. Dowiodły, że polska demokracja nigdy nie była ani silna, ani stabilna. Na początku lat 90. nie podłożyliśmy pod nią mocnych fundamentów, a potem nie mieliśmy już głowy, aby ją pielęgnować. Tworząc nowy ustrój, większy nacisk położyliśmy na realizację zasady wolności aniżeli równości. Brak równowagi pomiędzy tymi wartościami przesądził o jego oligarchicznej skazie.

Kryzys przynależy do istoty demokracji, albowiem jest ona przeciwieństwem ustroju doskonałego. Zauważył to już 25 wieków temu Platon, który doświadczając jej niedostatków, wymyślił idealne państwo (politeę).

Politeę cechowała stabilność i trwałość, ponieważ w pełni podporządkowywała sobie obywateli. Ich celem było dobro państwa, a nie osiąganie osobistej pomyślności i szczęścia. Jednostka była częścią organizmu państwowego i wypełniała w nim z góry przypisaną rolę. Ci, którzy nie potrafili poddać się jego rygorom, na przykład poeci, mieli być zeń wygnani. O nich to wspominał Aleksander Wat w wierszu „Ciemne świecidło": „Platon kazał nas wyświecić z miasta, w którym Mądrość rządzi".

Platon zaliczał demokrację do ustrojów złych. Rządy ludu (demosu) w miejsce rozumu, porządku i hierarchii wprowadzają „nierząd i swawolę", a to za sprawą wolności i równości. Dla Platona wolność i równość to antywartości, które eliminują z życia społecznego prawdziwe wartości, przede wszystkim dobro i sprawiedliwość. Wolność przeradza się w samowolę, równość niszczy hierarchię i porządek; w efekcie każdy robi, co chce. Demokrację autor „Państwa" porównywał z pstrokatym płaszczem.

Platon a sprawa polska

Demokracja za sprawą wolności i równości skażona jest zatem immanentnym kryzysem. Nie jest jednak prawdą, że dla Platona to najgorsza z możliwych organizacji życia społecznego. W jego klasyfikacji złych ustrojów przedstawionych w dialogu „Polityk" okazuje się ona bowiem najlepsza:

„[...] rząd tłumu [tj. demokracja] jest pod każdym względem słaby i niezdolny do żadnego wielkiego dobra ani zła, w porównaniu do innych ustrojów. Dlatego że w demokracji rządy są podzielone między wiele małych cząstek, toteż ona jest spośród tych wszystkich praworządnych ustrojów najgorsza, a spośród wszystkich nierządnych najlepsza. Jeśli we wszystkich panuje nierząd i swawola, to nie ma, jak tylko żyć w demokracji [...]".

Platon rozumiał więc demokrację w bardzo współczesny sposób. Tak jak współcześni nam politologowie uważał ją za najlepsze zło.

Co ma Platon do polskiej demokracji? To, że Polacy, niepomni nauk autora „Obrony Sokratesa" i współczesnych teoretyków polityki, idealizują demokrację. I to pomimo, że w naszym historycznym DNA zakodowane jest bardzo silne jej doświadczenie. Doświadczenie wielonarodowej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, która pod koniec wieku XVI przyjęła ustrój demokratyczny. Co prawda ograniczał się on do jednego stanu, obejmował bowiem tylko naród szlachecki, ale było to około 10 proc. społeczeństwa.

Demokracja staropolska obok angielskiej stworzyła najdoskonalszy system przedstawicielski początku epoki nowożytnej. To ona doprowadziła państwo polskie do największej potęgi w jego historii. Jeśli mierzyć ją wielkością terytorium, to Rzeczpospolita swoje mocarstwowe apogeum osiągnęła w pierwszej połowie XVII wieku za panowania Władysława IV Wazy.

Demokracja, a zasadniczo jej kryzys, była także jedną z przyczyn upadku Rzeczypospolitej. Szaleństwo wolności zniszczyło równość. Samowola na gruncie polskim nie przerodziła się, jak przewidywał Platon, w tyranię, lecz w oligarchię. Wolni obywatele, działający na rzecz dobra wspólnego, zmienili się w klientów oligarchów. Upadł republikański etos, a wraz z nim naród polityczny i państwo. Ostatniej wielkiej próbie ratunku Rzeczypospolitej, ugodzie hadziackiej (1658), towarzyszyło słynne zawołanie: „wolni do wolnych, równi do równych i zacni do zacnych powracają".

Niestety, jeden z najciekawszych i najwspanialszych projektów politycznych epoki nowożytnej zakończył się wielką katastrofą. Nie dziwi, że taka klęska została do cna wyparta z naszej zbiorowej pamięci.

Złudzenie transformacji

Transformację roku 1989 przeprowadzaliśmy, posiłkując się doświadczeniami innych. Bezkrytycznie zapatrzyliśmy się w instytucje Zachodu, którego częścią chcieliśmy się stać za wszelką cenę. Demokrację uznaliśmy za ustrój najlepszy z możliwych. Wystarczyło tylko naśladować wzory niemieckie, francuskie i brytyjskie, aby mieć gwarancję osiągnięcia raju społecznego.

To złudzenie było powszechne nie tylko w Polsce, ale we wszystkich krajach naszego regionu, wyzwolonych z okowów sowieckiego totalitaryzmu. Tak opisuje je Ivan Krastew, bułgarski politolog, w eseju „Demokracja nieufnych": „[...]dyskurs demokratycznego triumfalizmu podkopał intelektualne fundamenty nowoczesnych ustrojów demokratycznych. Demokracji nie uważa się już za najmniej niepożądaną formę rządów – najlepszą z całej masy złych. Zamiast tego stała się najlepszą formą rządów, kropka. Ludzie nie postrzegają ustroju demokratycznego wyłącznie jako wybawienia od czegoś gorszego, lecz jako coś, co zapewnia pokój, dobrobyt, a także uczciwe i efektywne rządzenie – w jednym pakiecie".

Czyż Krastew nie dochodzi do podobnej Platonowi diagnozy, opisując demokrację XXI wieku? Demokracja nie jest doskonałą utopią ani wieczną ideą. W gruncie rzeczy jest tylko realnym sposobem pozwalającym społeczeństwom zarządzać zmianą. I w tym zarządzaniu góruje ona nad innymi.

Idealizacja demokracji ma swoje źródło w postkomunistycznej genezie systemu politycznego dzisiejszej Polski. W roku 1989 wydawało się, że chcieć znaczy móc. Wystarczyło tylko zrzucić komunistyczne jarzmo, a demokratyczne państwo prawa powstanie niczym Feniks z popiołów. Los zdawał się nam sprzyjać, bo na początku lat 90. XX wieku najpierw rozwiązała się sprawująca totalitarną władzę PZPR, a następnie przestał istnieć Związek Sowiecki. Po przeprowadzeniu pierwszych wolnych wyborów w październiku 1991 r. nikt nie miał już wątpliwości – w Polsce zapanowała demokracja. Za jedyne jej kryterium uznaliśmy zastosowanie pięcioprzymiotnikowej ordynacji wyborczej.

Przekonani o własnym sukcesie nie zwracaliśmy uwagi na ustrojową codzienność. Zapomnieliśmy, że demokrację trzeba stale pielęgnować, aby nie przerodziła się w zło większe.

Droga do tyranii

Najpoważniejsze defekty demokracji ujawniają się wtedy, gdy wolność i równość nie równoważą się wzajemnie. Jeżeli któraś szala przeważa, ustrój zaczyna się psuć. Traci bowiem stabilność.

Norberto Bobbio, XX-wieczny włoski filozof polityki, w książce „Liberalizm i demokracja", podkreśla, że wolność i równość są wartościami przeciwstawnymi. Urzeczywistnianie jednej prowadzi do ograniczania drugiej. Równoważenie zasady libertariańskiej i egalitarystycznej jest niezwykle trudne, albowiem ich źródłem są dwie odmienne koncepcje człowieka. Dla libertarian, jak zauważa Bobbio, „zasadniczym celem jest ekspansja indywidualnej osobowości, nawet jeśli rozwój osobowości bogatszej i zdolniejszej będzie się odbywać ze szkodą dla osobowości biednej i mniej zdolnej; dla egalitarysty celem jest rozwój wspólnoty jako pewnej całości, nawet za cenę ograniczenia wolności jednostek".

Gdy zbytnio przesadzimy z realizacją zasady wolności, to ziści się Platońska wizja anarchicznej demokracji, w której panuje zasada „róbta, co chceta". Pozycję jednostki w społeczeństwie stopniowo zaczyna determinować jej siła (najczęściej ekonomiczna) i to ona znosi anarchię. Nadmiar wolności przeradza się w rządy nielicznych (oligarchię) lub dyktaturę. Notabene to Platon jako pierwszy zauważył stałą i naturalną dyspozycję demokracji do oligarchizacji, wskazując na fakt, że bogaci kupują głosy biednych i w ten sposób zyskują nieproporcjonalny wpływ na rządzenie.

Z kolei przewaga zasady równościowej skutkuje narzucaniem jednostce określonych ról. Społeczeństwo tworzy przy biurku inżynier i to on z góry narzuca ludziom ich miejsce w szeregu. W pewnym momencie traci on z oczu cele jednostkowe, a widzi tylko wspólnotowe. I w ten sposób poczyna się dyktatura.

Tak jak Platon bardziej bał się ekscesów wolnościowych, tak XIX-wieczny francuski myśliciel Alexis de Tocqueville w swoim dziele „O demokracji w Ameryce" dostrzegał zagrożenia, jakie niesie nadmierna równość: „Istnieje bowiem mężna i prawa namiętność równości, która daje wszystkim ludziom pragnienie siły i poszanowania. Namiętność ta ma to do siebie, że małych podnosi ku wielkim. Lecz istnieje także w ludzkim sercu skażone zamiłowanie do równości, które sprawia, że słabi starają się ściągnąć silnych do swego poziomu i które doprowadza ludzi do tego, że zaczynają przedkładać równość w niewoli nad nierówność w wolności".

Paradoksalnie więc absolutyzacja wolności lub równości prowadzą do podobnego skutku, do oligarchii lub dyktatury oraz bezprawia. Dlatego tak ważne jest, aby obydwie zasady wzajemnie się ograniczały.

Liberałowie uważają, że można je pogodzić, tylko jeśli równość ograniczymy do równych reguł gry, tzn. do równości wobec prawa. Nie widzą, że w ten sposób otwierają drogę oligarchizacji.

Postdemokratyczna oligarchia

Współczesny brytyjski socjolog i politolog Colin Crouch przekonuje, że dzisiejsza demokracja stała się postdemokracją. Instytucje polityczne Zachodu tracą społeczną legitymizację, ponieważ działają bardziej na rzecz prywatnych i partykularnych grup interesu, a nie dla wspólnego dobra. Większość obywateli ma coraz mniejszy wpływ na decyzje władzy. Dlatego społeczeństwa są zniechęcone polityką, co objawia się niską frekwencją wyborczą, brakiem zainteresowania partiami politycznymi i udziałem w organizacjach pozarządowych.

Teoretycy postdemokracji, najczęściej zorientowani lewicowo, przyczyn kryzysu doszukują się w tryumfie neoliberalizmu po zakończeniu zimnej wojny. Jego rzekoma bezalternatywność podważyła sensowność podziału na tradycyjną lewicę i tradycyjną prawicę. W rzeczywistości politycznej, określanej sloganem „poza lewicą i prawicą", nawiązującym do Nietzscheańskiej rewolucji w moralności – „poza dobrem i złem", różnice pomiędzy partiami politycznymi przestają mieć znaczenie. W efekcie obywatele nie mogą wybierać pomiędzy alternatywnymi wizjami wspólnego dobra.

Pozostaje sama demokratyczna forma, ale już nie treść. Rzeczywiste decyzje podejmowane są poza istniejącymi instytucjami i procedurami. Innymi słowy, wyborcy nie mają realnego wpływu na postdemokratycznych polityków, ponieważ nie wybierają pomiędzy różnymi programami, ale pomiędzy różnymi osobami. W ten sposób postdemokracja staje się demokracją przywódczą (leader democracy).

Węgierski politolog András Körösényi uważa nawet, że „o polityce nie decydują polityczne preferencje elektoratu czy też interesy grup społecznych, ale aspiracje i ambicje polityków. Celem zaś polityków jest osiągnięcie i utrzymanie politycznego wsparcia, a nie doprowadzenie do konsensusu lub kompromisu". Dla mechanizmu postdemokratycznego ważniejsi stają się zatem przywódcy, a nie potrzeby obywateli. Można zatem zaryzykować tezę, że postdemokracja odbiera władzę większości i oddaje ją polityczno-gospodarczym oligarchom.

Nietrudno zauważyć, że w młodej polskiej demokracji przeważyła szala wolnościowa, przez co jest ona nadmiernie zoligarchizowana. Był to skutek wyżej opisanych zewnętrznych procesów postdemokratyzacyjnych – wszak nie sięgaliśmy do własnych tradycji, ale imitowaliśmy zachodnie. Trzeba również wskazać przyczyny wewnętrzne. Przez 40 lat byliśmy poddani komunistycznej urawniłowce i równość kojarzyła nam się z biedą i poddaństwem. Dlatego nie dostrzegaliśmy zagrożeń związanych z absolutyzacją zasady wolnościowej. Zachłystując się dopiero co odzyskaną wolnością, zapomnieliśmy o równości.

Tendencjom oligarchicznym sprzyja stworzony przez neoliberałów porządek gospodarczy, który pogłębia nierówności i zwiększa liczbę wykluczonych. Badania wskazują, że przeszło połowa Polaków żyje poniżej minimum socjalnego, co oznacza, że nie jest w stanie realizować swoich podstawowych potrzeb na minimalnym poziomie. Po drugiej stronie mamy wąską grupę beneficjentów transformacji, która ma nieproporcjonalnie silny wpływ na kształt sceny politycznej. Istnienie silnych grup oligarchicznych jest typowe dla wszystkich państw postkomunistycznych. Działają one na styku polityki i gospodarki, a swoją siłę zawdzięczają udziałowi w procesach prywatyzacyjnych, które miały miejsce na początku lat 90. XX wieku.

A zatem problemem polskiej demokracji jest niedostateczne urzeczywistnienie zasady równości. To ona bowiem ma zasadnicze znaczenie dla demokratycznej praktyki i to ona, czego dowodem są ostatnie wybory samorządowe, musi mieć szersze zastosowanie w naszym życiu politycznym.

Trzy wartości

Amerykański politolog Robert Dahl w książce „O demokracji" utożsamił demokrację z polityczną równością. Tę ostatnią rozumiał znacznie szerzej niż jako tylko równość reguł gry. Odwołał się przy tym do amerykańskiej Deklaracji Niepodległości z 1776 r., której twórcy głosili: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o szczęście".

Równość polega więc na tym, że każdy ma takie samo prawo do trzech wartości: życia, wolności i szczęścia. Tak zarysowaną aksjologię demokracji można sprowadzić do formuły „dobro każdego człowieka jest wewnętrznie równe dobru każdego innego". Z niej Dahl wyprowadza wniosek, że nikt nie ma kwalifikacji do decydowania o tym, na czym polega dobro innych. A zatem, ponieważ nikt za nas nie jest tego w stanie określić, to aby realizować swoje prawa „nienaruszalne", każdy z nas musi brać udział w rządzie. Jeśli nie weźmiemy swoich spraw w swoje ręce, to nasze interesy i potrzeby nie zostaną zaspokojone. Demokracja to zatem ustrój, w którym wszyscy „mają być tak potraktowani, jakby byli równie wykwalifikowani do uczestnictwa w procesie podejmowania decyzji".

Według Dahla, aby równość mogła zaistnieć, muszą być spełnione pewne warunki konieczne. Z polskiego punktu widzenia dwa wydają się mieć fundamentalne znaczenie – równość głosu i równość dostępu do informacji.

Głos na wagę złota

W demokracji o naszym życiu, wolności i szczęściu decydujemy w trakcie wyborów. Z tej przyczyny, jak stwierdza Dahl: „każdy musi mieć równą i rzeczywistą możliwość głosowania i wszystkie głosy muszą być traktowane tak samo".

Skoro podczas ostatnich wyborów do sejmików wojewódzkich prawie 18 proc. głosów okazało się nieważnych, to w ten sposób powyższa zasada została pogwałcona. Z punktu widzenia kryteriów demokracji odpowiedź na pytanie, jak do tego doszło, czy była to nieprawidłowość czy zamierzone fałszerstwo, ma drugorzędne znaczenie. Pozostaje faktem, że co piąty Polak nie mógł, mimo że chciał, uczestniczyć w demokracji.

Demokracja zgodnie z jej greckim źródłosłowem to rządy ludu. A kiedy i w jaki sposób lud rządzi?

W starożytnych Atenach obywatele spotykali się na zgromadzeniu na agorze i osobiście podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące miasta-państwa. Współczesna demokracja tym różni się od starożytnej, że głosujący nie podejmują bezpośrednio decyzji, ale wybierają swoich przedstawicieli, którzy robić to będą za nich. Tego rodzaju demokracja nazywana jest pośrednią lub przedstawicielską. Lud rządzi zatem rzadko. W okresie czterech–pięciu lat kilkakrotnie wybiera swoich przedstawicieli. Krótko mówiąc, w systemie przedstawicielskim większość z nas rządzi wtedy, gdy dokonuje aktu głosowania.

Włoski teoretyk demokracji Giovanni Sartori w „Teorii demokracji" tak ujmuje tę sytuację: „[...] gdzie szukać »rządzącego ludu«? Odpowiedź brzmi: podczas wyborów. Nie jest to bagatelizowanie, bo wybory i wybieranie rzeczywiście kondensują w sobie procedury demokratyczne. Na początek i przede wszystkim wybory weryfikują konsens, eliminują konsens domniemany bądź nieprawdziwy. Nie możemy wszakże zapominać, że wybory mają charakter nieciągły i elementarny. Pomiędzy wyborami władza ludu pozostaje w zasadzie uśpiona, a ponadto istnieje spory rozziew (żeby nie powiedzieć sprzeczność) między szerokimi opcjami wyborczymi a konkretnymi decyzjami rządowymi".

Za Sartorim dochodzimy więc do wniosku, że polska demokracja wyklucza co piątego Polaka z rządzenia.

Jeszcze większym problemem jest bardzo słaba frekwencja. W ostatnich wyborach (parlamentarnych w 2011 r., europejskich i samorządowych w roku ubiegłym) nie przekroczyła ona ani razu progu 50 proc. A to znaczy, że większość Polaków nie chce decydować o samych sobie. A przecież już XIX-wieczny angielski filozof John Stuart Mill zauważył, że interesy i potrzeby tych, którzy nie biorą udziału w procesie demokratycznym, nie są realizowane.

Równie niepokojący jest także brak zgody w sprawie tzw. reguł gry. Poza wszelką dyskusją pozostaje fakt, że wybory samorządowe ujawniły wadliwość procedur wyborczych. Oczywista jest więc konieczność ich zmiany. Tymczasem główne siły polityczne nie potrafią porozumieć się nie tylko co do ich zakresu, ale w ogóle co do ich przeprowadzenia. Konsensus proceduralny to podstawowy warunek istnienia demokracji. Jego brak świadczy o tym, że w Polsce mamy do czynienia nie tylko z immanentnym kryzysem demokracji, lecz także z kryzysem egzystencjalnym.

Łup władzy

Równość to nie tylko procedury. To także równość wyrażania opinii i dostępu do rzetelnej informacji. Jak zauważa Sartori, „wolne wybory przy zniewolonej opinii niczego nie wyrażają".

Najtrudniejszy do realizacji jest postulat równości wyrażania opinii. W skrajnej formie oznacza on, iż każdy członek demokratycznego społeczeństwa winien mieć takie same prawo nie tylko do formułowania opinii, ale też jej rozpowszechniania. I tu pojawia się problem mediów, a właściwie równego do nich dostępu. Ponieważ jest to fizycznie niemożliwe, aby każdy mógł publikować w gazetach, radiu i telewizji, przywilej ten winni mieć przedstawiciele najważniejszych grup społecznych, grup interesu i partii politycznych. Równemu dostępowi nie sprzyja jednak powszechne zjawisko komercjalizacji mediów, które działają według logiki rynku reklamodawcy, a nie logiki demokracji. Reklamy skierowane są bowiem do określonych grup społecznych, przede wszystkim do tych, którzy dysponują odpowiednią gotówką, czyli do tzw. docelowej grupy komercyjnej (osób w wieku od 16 do 49 lat). Aby ich zachęcić do zakupu gazety lub przyciągnąć do odbiorników, redakcje zamieszczają treści informacyjne i publicystyczne, które są zgodne z ich preferencjami i oczekiwaniami. To powoduje wykluczenie medialne ze względu na wiek i status majątkowy.

W warunkach polskich nie sposób nie zauważyć silnego uzależnienia mediów od świata polityki. Media publiczne traktowane są jako łup władzy. Z kolei media komercyjne albo utożsamiają swoich widzów z elektoratem jednej z partii (przed kilku laty w chwili szczerości przyznał to szef jednej z prywatnych stacji telewizyjnych), albo są wprost uzależnione od dochodów z reklam zamieszczanych przez instytucje państwowe.

Polsce bardzo daleko do standardów opisywanych przez Sartoriego, który przekonywał, że „cały gmach demokracji opiera się w ostatecznym rachunku na względnej uczciwości, bezstronności lub poprawności informacji dostarczonej ludziom", czyli na etyce „szacunku dla prawdy".

Wiedza i cnota

W interesie oligarchii jest, by rządzeni byli głupi i zdemoralizowani. Takimi ludźmi łatwiej rządzić nielicznym. Demokracja natomiast wymaga od rządzących, którzy jednocześnie są rządzonymi, mądrości i cnoty.

W polskiej polityce dominuje dyskurs nie tyle prymitywnego makiawelizmu, bo to byłoby obrazą dla wielkiego florentyńczyka, ile ordynarnego bolszewizmu. Spór prowadzony jest nie po to, aby osiągnąć kompromis zadowalający jak najszersze grupy społeczne, lecz po to, by unicestwić przeciwnika politycznie. Panuje leninowska zasada „kto kogo". Na dobro wspólne nie ma już miejsca. W tej walce na śmierć i życie wszystkie chwyty są dozwolone. Cel uświęca wszelkie środki.

Tak rozumiana polityka psuje demokrację, ponieważ ta ostatnia ex definitione zakłada kompromis większości. Utrudnia nam także zrozumienie, że spoiwem społeczeństwa demokratycznego są wartości. To one decydują o istnieniu norm i więzi społecznych. Bez nich przekształca się ono w zbiór przypadkowych jednostek. Prawdą jest, że działalności politycznej od zawsze towarzyszyły podstęp, oszustwo, kłamstwo oraz siła. Ale dopóki społeczeństwo posiada aksjologiczną busolę, potrafi odróżnić to, co dobre, od tego, co złe, i na tej podstawie dokonywać wyborów. Nie przypadkiem problem etyczności polityki tak bardzo zajmował starożytnych Greków.

Bolszewizacja polityki to objaw anomii polegającej na słabnięciu norm i więzi społecznych. Jej źródeł trzeba by zapewne szukać w wojnie i utracie suwerenności w roku 1939 oraz konsekwentnej demoralizacji narodu polskiego przez kolejnych okupantów. Gorączka wolności na początku lat 90. jedynie stłumiła objawy anomii. Zabrakło elit, które swoją misję upatrywałyby w uleczeniu chorej posttotalitarnej duszy zbiorowej. Być może dlatego, że ostatni program sanacyjny zaordynowany Polakom w drugiej połowie lat 30. XX w. skończył się kompromitacją. A przecież można było sięgnąć po wzorce starożytne. Wspominany tu po wielekroć Platon często porównywał rządzących właśnie z lekarzami.

Członkowie postkomunistycznych elit władzy nie mieli zamiaru nikogo leczyć. Nie posiadali ku temu ani odpowiednich kwalifikacji, ani odwagi. Szybko zresztą odkryli, że zdemoralizowanym społeczeństwem łatwiej rządzić. Niektórzy z nich odrzucili czapkę błazna i przywdziali szaty kapłanów nowej religii, mianując zbrodniarzy ludźmi honoru „na pomieszanie złego i dobrego". Demoralizacja większości to świetny sposób, aby zapewnić władzę nielicznym.

Ksiądz Józef Tischner już na początku lat 90. XX wieku zauważył, że Polacy cierpią na syndrom homo sovieticus: „Ujmując rzecz najogólniej: homo sovieticus to zniewolony przez system komunistyczny klient komunizmu – żywił się towarami, jakie komunizm mu oferował. (...) Gdy komunizm przestał zaspokajać jego nadzieje i potrzeby, homo sovieticus wziął udział w buncie. Przyczynił się w mniejszym lub większym stopniu do tego, że miejsce komunistów zajęli inni ludzie – zwolennicy »kapitalizmu«. Ale oto powstał paradoks. Homo sovieticus wymaga teraz od nowych »kapitalistów«, by zaspokoili te potrzeby, których nie zdołali zaspokoić komuniści. Jest on jak niewolnik, który po wyzwoleniu z jednej niewoli czym prędzej szuka sobie drugiej".

Według Tischnera zsowietyzowana świadomość to taka, którą określa byt, a więc zaspokajanie tzw. potrzeb witalnych. Człowiek sowiecki wcale nie odszedł do lamusa historii wraz z upadkiem komunizmu. Przyjął nową materialistyczną ideologię konsumpcjonizmu, która istotę ludzkiego bytu sprowadza do zaspokajania potrzeb materialnych. Człowieka określa to, co kupuje na rynku, i w ten sposób potwierdza on swoje miejsce w hierarchii społecznej.

Skupienie się wyłącznie na zaspokajaniu własnych potrzeb czyni nas ślepymi na istnienie dobra wspólnego. Wolność ogranicza się do wolności zaspokajania coraz to nowych indywidualnych potrzeb. I przeradza się w niewolę posiadania. Zanika wspólnota, a społeczeństwo rozpada się na miliony egoistycznych konsumentów. Wolność ostatecznie tryumfuje nad równością.

Czy można obronić demokrację przed terrorem konsumpcji?

Platon był odkrywcą prawdy nie tylko takiej, że demokracja jest najlepszym ze złych ustrojów, ale i takiej, że władza wymaga wiedzy. W Platońskim państwie idealnym wiedza była przywilejem najwyższej kasty społecznej – filozofów.

Władza demokratyczna zakłada powszechność wiedzy. Skoro władzę ma ten, kto posiada wiedzę, to warunkiem ludowładztwa jest powszechna edukacja. Co więcej, starożytni Grecy optymistycznie wierzyli, że wiedza ma siłę zniewalania do cnoty: ten, kto wie, co jest dobre, a co jest złe, zawsze wybierze dobro.

Edukacja obywatelska

Jedną z dróg uzdrowienia polskiej demokracji jest więc stworzenie systemu edukacji obywatelskiej. O konieczności tejże pisał już Alexis de Tocqueville: „Wychowywanie demokracji, ożywianie, na ile to możliwe, jej przekonań, oczyszczanie jej obyczajów, panowanie nad jej odruchami, stopniowe zastępowanie jej niedoświadczenia przez znajomość spraw publicznych, a jej ślepych instynktów przez świadomość prawdziwych interesów, dostosowanie jej rządów do czasu i miejsca, zmienianie ich stosownie do okoliczności i ludzi – oto pierwszy spośród obowiązków nałożonych w naszych czasach na tych, którzy rządzą społeczeństwem".

Tę wskazówkę Tocqueville'a warto przenieść na grunt polski i stworzyć instytucję, która przekona większość z nas, że jeśli chcemy realizować własne potrzeby i interesy, to musimy brać udział w rządzeniu. W ten sposób uświadomimy sobie starą prawdę, tak dobitnie wyrażoną przez Miltona Friedmana, że „nie ma darmowych obiadów". Przestaniemy wierzyć w propagandę, która od ćwierćwiecza wmawia nam, że za darmo dostajemy cienką zupkę w stołówce, którą ufundował nam Zachód.

Wzorcowych instytucji edukacji obywatelskiej nie trzeba szukać daleko. Znajdują się tuż za miedzą, w Niemczech. Najważniejszą z nich jest Federalna Centrala Edukacji Politycznej (Bundeszentrale für politische Bildung). Powstała ona w roku 1952 i miała wspierać reedukację społeczeństwa zarażonego syndromem posttotalitarnym. Jej najważniejszymi celami są „wspieranie zrozumienia procesów politycznych, umacnianie demokratycznej świadomości oraz wzmacnianie gotowości do działalności politycznej".

Polska instytucja zajmująca się edukacją obywatelską winna szeroko wykorzystywać istniejący system edukacyjny. Ważnym atutem, który mogłaby wykorzystać, są publiczne media, których siła i zakres oddziaływania zapewniłyby sukces temu przedsięwzięciu.

Edukacja polityczna poskromiłaby wolnościową fiksację naszej zbiorowej świadomości i narzuciła jej gorset egalitaryzmu. Stworzenie takiej instytucji i zarządzanie nią, czego uczy przykład niemiecki, wymaga szerokiego konsensusu najważniejszych partii politycznych. Jednak w porównaniu z zadaniem edukacji politycznej, polegającym na gruntownej zmianie mentalności politycznej milionów Polaków, konsensus kilkuset osób zasiadających w Sejmie w jednej jedynej sprawie wydaje się dziecinnie prosty.

Duma i wielkość

Rozważań tych nie powinna kończyć konstatacja, że sens demokracji sprowadza się do realizacji przyziemnych interesów i potrzeb jednostki. Demokracji nie brak bowiem momentów wzniosłości.

Tym, którzy ją pielęgnują, daje ona chwile dumy i wielkości, jak te, które dane było przeżyć starożytnym Ateńczykom słuchającym Peryklesa (cytuję za Tukidydesem): „Nasz ustrój polityczny nie jest naśladownictwem obcych praw, a my sami raczej jesteśmy wzorem dla innych niż inni dla nas. Nazywa się ten ustrój demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniejszości. W sporach prywatnych każdy obywatel jest równy w obliczu prawa; jeśli zaś chodzi o znaczenie, to jednostkę ceni się nie ze względu na jej przynależność do pewnej grupy, lecz ze względu na talent osobisty, jakim się wyróżnia; nikomu też, kto jest zdolny służyć ojczyźnie, ubóstwo albo nieznane pochodzenie nie przeszkadza w osiągnięciu zaszczytów. W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności. W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność, i nie rzucamy w jego stronę owych pogardliwych spojrzeń, które wprawdzie nie wyrządzają szkody, ale ranią. Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawa w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę".

Autor jest historykiem filozofii. Jako ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych pracował w Kancelarii Prezydenta, Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz Kancelarii Prezesa Rady Ministró

Wybory samorządowe z listopada 2014 r. nie były wypadkiem przy pracy. Dowiodły, że polska demokracja nigdy nie była ani silna, ani stabilna. Na początku lat 90. nie podłożyliśmy pod nią mocnych fundamentów, a potem nie mieliśmy już głowy, aby ją pielęgnować. Tworząc nowy ustrój, większy nacisk położyliśmy na realizację zasady wolności aniżeli równości. Brak równowagi pomiędzy tymi wartościami przesądził o jego oligarchicznej skazie.

Kryzys przynależy do istoty demokracji, albowiem jest ona przeciwieństwem ustroju doskonałego. Zauważył to już 25 wieków temu Platon, który doświadczając jej niedostatków, wymyślił idealne państwo (politeę).

Politeę cechowała stabilność i trwałość, ponieważ w pełni podporządkowywała sobie obywateli. Ich celem było dobro państwa, a nie osiąganie osobistej pomyślności i szczęścia. Jednostka była częścią organizmu państwowego i wypełniała w nim z góry przypisaną rolę. Ci, którzy nie potrafili poddać się jego rygorom, na przykład poeci, mieli być zeń wygnani. O nich to wspominał Aleksander Wat w wierszu „Ciemne świecidło": „Platon kazał nas wyświecić z miasta, w którym Mądrość rządzi".

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu