Skoro podczas ostatnich wyborów do sejmików wojewódzkich prawie 18 proc. głosów okazało się nieważnych, to w ten sposób powyższa zasada została pogwałcona. Z punktu widzenia kryteriów demokracji odpowiedź na pytanie, jak do tego doszło, czy była to nieprawidłowość czy zamierzone fałszerstwo, ma drugorzędne znaczenie. Pozostaje faktem, że co piąty Polak nie mógł, mimo że chciał, uczestniczyć w demokracji.
Demokracja zgodnie z jej greckim źródłosłowem to rządy ludu. A kiedy i w jaki sposób lud rządzi?
W starożytnych Atenach obywatele spotykali się na zgromadzeniu na agorze i osobiście podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące miasta-państwa. Współczesna demokracja tym różni się od starożytnej, że głosujący nie podejmują bezpośrednio decyzji, ale wybierają swoich przedstawicieli, którzy robić to będą za nich. Tego rodzaju demokracja nazywana jest pośrednią lub przedstawicielską. Lud rządzi zatem rzadko. W okresie czterech–pięciu lat kilkakrotnie wybiera swoich przedstawicieli. Krótko mówiąc, w systemie przedstawicielskim większość z nas rządzi wtedy, gdy dokonuje aktu głosowania.
Włoski teoretyk demokracji Giovanni Sartori w „Teorii demokracji" tak ujmuje tę sytuację: „[...] gdzie szukać »rządzącego ludu«? Odpowiedź brzmi: podczas wyborów. Nie jest to bagatelizowanie, bo wybory i wybieranie rzeczywiście kondensują w sobie procedury demokratyczne. Na początek i przede wszystkim wybory weryfikują konsens, eliminują konsens domniemany bądź nieprawdziwy. Nie możemy wszakże zapominać, że wybory mają charakter nieciągły i elementarny. Pomiędzy wyborami władza ludu pozostaje w zasadzie uśpiona, a ponadto istnieje spory rozziew (żeby nie powiedzieć sprzeczność) między szerokimi opcjami wyborczymi a konkretnymi decyzjami rządowymi".
Za Sartorim dochodzimy więc do wniosku, że polska demokracja wyklucza co piątego Polaka z rządzenia.
Jeszcze większym problemem jest bardzo słaba frekwencja. W ostatnich wyborach (parlamentarnych w 2011 r., europejskich i samorządowych w roku ubiegłym) nie przekroczyła ona ani razu progu 50 proc. A to znaczy, że większość Polaków nie chce decydować o samych sobie. A przecież już XIX-wieczny angielski filozof John Stuart Mill zauważył, że interesy i potrzeby tych, którzy nie biorą udziału w procesie demokratycznym, nie są realizowane.
Równie niepokojący jest także brak zgody w sprawie tzw. reguł gry. Poza wszelką dyskusją pozostaje fakt, że wybory samorządowe ujawniły wadliwość procedur wyborczych. Oczywista jest więc konieczność ich zmiany. Tymczasem główne siły polityczne nie potrafią porozumieć się nie tylko co do ich zakresu, ale w ogóle co do ich przeprowadzenia. Konsensus proceduralny to podstawowy warunek istnienia demokracji. Jego brak świadczy o tym, że w Polsce mamy do czynienia nie tylko z immanentnym kryzysem demokracji, lecz także z kryzysem egzystencjalnym.
Łup władzy
Równość to nie tylko procedury. To także równość wyrażania opinii i dostępu do rzetelnej informacji. Jak zauważa Sartori, „wolne wybory przy zniewolonej opinii niczego nie wyrażają".
Najtrudniejszy do realizacji jest postulat równości wyrażania opinii. W skrajnej formie oznacza on, iż każdy członek demokratycznego społeczeństwa winien mieć takie same prawo nie tylko do formułowania opinii, ale też jej rozpowszechniania. I tu pojawia się problem mediów, a właściwie równego do nich dostępu. Ponieważ jest to fizycznie niemożliwe, aby każdy mógł publikować w gazetach, radiu i telewizji, przywilej ten winni mieć przedstawiciele najważniejszych grup społecznych, grup interesu i partii politycznych. Równemu dostępowi nie sprzyja jednak powszechne zjawisko komercjalizacji mediów, które działają według logiki rynku reklamodawcy, a nie logiki demokracji. Reklamy skierowane są bowiem do określonych grup społecznych, przede wszystkim do tych, którzy dysponują odpowiednią gotówką, czyli do tzw. docelowej grupy komercyjnej (osób w wieku od 16 do 49 lat). Aby ich zachęcić do zakupu gazety lub przyciągnąć do odbiorników, redakcje zamieszczają treści informacyjne i publicystyczne, które są zgodne z ich preferencjami i oczekiwaniami. To powoduje wykluczenie medialne ze względu na wiek i status majątkowy.
W warunkach polskich nie sposób nie zauważyć silnego uzależnienia mediów od świata polityki. Media publiczne traktowane są jako łup władzy. Z kolei media komercyjne albo utożsamiają swoich widzów z elektoratem jednej z partii (przed kilku laty w chwili szczerości przyznał to szef jednej z prywatnych stacji telewizyjnych), albo są wprost uzależnione od dochodów z reklam zamieszczanych przez instytucje państwowe.
Polsce bardzo daleko do standardów opisywanych przez Sartoriego, który przekonywał, że „cały gmach demokracji opiera się w ostatecznym rachunku na względnej uczciwości, bezstronności lub poprawności informacji dostarczonej ludziom", czyli na etyce „szacunku dla prawdy".
Wiedza i cnota
W interesie oligarchii jest, by rządzeni byli głupi i zdemoralizowani. Takimi ludźmi łatwiej rządzić nielicznym. Demokracja natomiast wymaga od rządzących, którzy jednocześnie są rządzonymi, mądrości i cnoty.
W polskiej polityce dominuje dyskurs nie tyle prymitywnego makiawelizmu, bo to byłoby obrazą dla wielkiego florentyńczyka, ile ordynarnego bolszewizmu. Spór prowadzony jest nie po to, aby osiągnąć kompromis zadowalający jak najszersze grupy społeczne, lecz po to, by unicestwić przeciwnika politycznie. Panuje leninowska zasada „kto kogo". Na dobro wspólne nie ma już miejsca. W tej walce na śmierć i życie wszystkie chwyty są dozwolone. Cel uświęca wszelkie środki.
Tak rozumiana polityka psuje demokrację, ponieważ ta ostatnia ex definitione zakłada kompromis większości. Utrudnia nam także zrozumienie, że spoiwem społeczeństwa demokratycznego są wartości. To one decydują o istnieniu norm i więzi społecznych. Bez nich przekształca się ono w zbiór przypadkowych jednostek. Prawdą jest, że działalności politycznej od zawsze towarzyszyły podstęp, oszustwo, kłamstwo oraz siła. Ale dopóki społeczeństwo posiada aksjologiczną busolę, potrafi odróżnić to, co dobre, od tego, co złe, i na tej podstawie dokonywać wyborów. Nie przypadkiem problem etyczności polityki tak bardzo zajmował starożytnych Greków.
Bolszewizacja polityki to objaw anomii polegającej na słabnięciu norm i więzi społecznych. Jej źródeł trzeba by zapewne szukać w wojnie i utracie suwerenności w roku 1939 oraz konsekwentnej demoralizacji narodu polskiego przez kolejnych okupantów. Gorączka wolności na początku lat 90. jedynie stłumiła objawy anomii. Zabrakło elit, które swoją misję upatrywałyby w uleczeniu chorej posttotalitarnej duszy zbiorowej. Być może dlatego, że ostatni program sanacyjny zaordynowany Polakom w drugiej połowie lat 30. XX w. skończył się kompromitacją. A przecież można było sięgnąć po wzorce starożytne. Wspominany tu po wielekroć Platon często porównywał rządzących właśnie z lekarzami.
Członkowie postkomunistycznych elit władzy nie mieli zamiaru nikogo leczyć. Nie posiadali ku temu ani odpowiednich kwalifikacji, ani odwagi. Szybko zresztą odkryli, że zdemoralizowanym społeczeństwem łatwiej rządzić. Niektórzy z nich odrzucili czapkę błazna i przywdziali szaty kapłanów nowej religii, mianując zbrodniarzy ludźmi honoru „na pomieszanie złego i dobrego". Demoralizacja większości to świetny sposób, aby zapewnić władzę nielicznym.
Ksiądz Józef Tischner już na początku lat 90. XX wieku zauważył, że Polacy cierpią na syndrom homo sovieticus: „Ujmując rzecz najogólniej: homo sovieticus to zniewolony przez system komunistyczny klient komunizmu – żywił się towarami, jakie komunizm mu oferował. (...) Gdy komunizm przestał zaspokajać jego nadzieje i potrzeby, homo sovieticus wziął udział w buncie. Przyczynił się w mniejszym lub większym stopniu do tego, że miejsce komunistów zajęli inni ludzie – zwolennicy »kapitalizmu«. Ale oto powstał paradoks. Homo sovieticus wymaga teraz od nowych »kapitalistów«, by zaspokoili te potrzeby, których nie zdołali zaspokoić komuniści. Jest on jak niewolnik, który po wyzwoleniu z jednej niewoli czym prędzej szuka sobie drugiej".
Według Tischnera zsowietyzowana świadomość to taka, którą określa byt, a więc zaspokajanie tzw. potrzeb witalnych. Człowiek sowiecki wcale nie odszedł do lamusa historii wraz z upadkiem komunizmu. Przyjął nową materialistyczną ideologię konsumpcjonizmu, która istotę ludzkiego bytu sprowadza do zaspokajania potrzeb materialnych. Człowieka określa to, co kupuje na rynku, i w ten sposób potwierdza on swoje miejsce w hierarchii społecznej.
Skupienie się wyłącznie na zaspokajaniu własnych potrzeb czyni nas ślepymi na istnienie dobra wspólnego. Wolność ogranicza się do wolności zaspokajania coraz to nowych indywidualnych potrzeb. I przeradza się w niewolę posiadania. Zanika wspólnota, a społeczeństwo rozpada się na miliony egoistycznych konsumentów. Wolność ostatecznie tryumfuje nad równością.
Czy można obronić demokrację przed terrorem konsumpcji?
Platon był odkrywcą prawdy nie tylko takiej, że demokracja jest najlepszym ze złych ustrojów, ale i takiej, że władza wymaga wiedzy. W Platońskim państwie idealnym wiedza była przywilejem najwyższej kasty społecznej – filozofów.
Władza demokratyczna zakłada powszechność wiedzy. Skoro władzę ma ten, kto posiada wiedzę, to warunkiem ludowładztwa jest powszechna edukacja. Co więcej, starożytni Grecy optymistycznie wierzyli, że wiedza ma siłę zniewalania do cnoty: ten, kto wie, co jest dobre, a co jest złe, zawsze wybierze dobro.
Edukacja obywatelska
Jedną z dróg uzdrowienia polskiej demokracji jest więc stworzenie systemu edukacji obywatelskiej. O konieczności tejże pisał już Alexis de Tocqueville: „Wychowywanie demokracji, ożywianie, na ile to możliwe, jej przekonań, oczyszczanie jej obyczajów, panowanie nad jej odruchami, stopniowe zastępowanie jej niedoświadczenia przez znajomość spraw publicznych, a jej ślepych instynktów przez świadomość prawdziwych interesów, dostosowanie jej rządów do czasu i miejsca, zmienianie ich stosownie do okoliczności i ludzi – oto pierwszy spośród obowiązków nałożonych w naszych czasach na tych, którzy rządzą społeczeństwem".
Tę wskazówkę Tocqueville'a warto przenieść na grunt polski i stworzyć instytucję, która przekona większość z nas, że jeśli chcemy realizować własne potrzeby i interesy, to musimy brać udział w rządzeniu. W ten sposób uświadomimy sobie starą prawdę, tak dobitnie wyrażoną przez Miltona Friedmana, że „nie ma darmowych obiadów". Przestaniemy wierzyć w propagandę, która od ćwierćwiecza wmawia nam, że za darmo dostajemy cienką zupkę w stołówce, którą ufundował nam Zachód.
Wzorcowych instytucji edukacji obywatelskiej nie trzeba szukać daleko. Znajdują się tuż za miedzą, w Niemczech. Najważniejszą z nich jest Federalna Centrala Edukacji Politycznej (Bundeszentrale für politische Bildung). Powstała ona w roku 1952 i miała wspierać reedukację społeczeństwa zarażonego syndromem posttotalitarnym. Jej najważniejszymi celami są „wspieranie zrozumienia procesów politycznych, umacnianie demokratycznej świadomości oraz wzmacnianie gotowości do działalności politycznej".
Polska instytucja zajmująca się edukacją obywatelską winna szeroko wykorzystywać istniejący system edukacyjny. Ważnym atutem, który mogłaby wykorzystać, są publiczne media, których siła i zakres oddziaływania zapewniłyby sukces temu przedsięwzięciu.
Edukacja polityczna poskromiłaby wolnościową fiksację naszej zbiorowej świadomości i narzuciła jej gorset egalitaryzmu. Stworzenie takiej instytucji i zarządzanie nią, czego uczy przykład niemiecki, wymaga szerokiego konsensusu najważniejszych partii politycznych. Jednak w porównaniu z zadaniem edukacji politycznej, polegającym na gruntownej zmianie mentalności politycznej milionów Polaków, konsensus kilkuset osób zasiadających w Sejmie w jednej jedynej sprawie wydaje się dziecinnie prosty.
Duma i wielkość
Rozważań tych nie powinna kończyć konstatacja, że sens demokracji sprowadza się do realizacji przyziemnych interesów i potrzeb jednostki. Demokracji nie brak bowiem momentów wzniosłości.
Tym, którzy ją pielęgnują, daje ona chwile dumy i wielkości, jak te, które dane było przeżyć starożytnym Ateńczykom słuchającym Peryklesa (cytuję za Tukidydesem): „Nasz ustrój polityczny nie jest naśladownictwem obcych praw, a my sami raczej jesteśmy wzorem dla innych niż inni dla nas. Nazywa się ten ustrój demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniejszości. W sporach prywatnych każdy obywatel jest równy w obliczu prawa; jeśli zaś chodzi o znaczenie, to jednostkę ceni się nie ze względu na jej przynależność do pewnej grupy, lecz ze względu na talent osobisty, jakim się wyróżnia; nikomu też, kto jest zdolny służyć ojczyźnie, ubóstwo albo nieznane pochodzenie nie przeszkadza w osiągnięciu zaszczytów. W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności. W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność, i nie rzucamy w jego stronę owych pogardliwych spojrzeń, które wprawdzie nie wyrządzają szkody, ale ranią. Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawa w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę".
Autor jest historykiem filozofii. Jako ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych pracował w Kancelarii Prezydenta, Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz Kancelarii Prezesa Rady Ministró