Ten, kto by oczekiwał, że trzecia w dorobku powieść Igora Ostachowicza przyniesie jakąś tajemną wiedzę na temat kulisów sprawowania władzy, mocno się rozczaruje. Tytuł jest bardzo mylący. „Zielona wyspa", określenie, w którym ludzie zainteresowani polityką słusznie mogą się dopatrywać aluzji do jednego ze sprytnych marketingowych grepsów byłego premiera (Polska była „zieloną wyspą" gospodarczego wzrostu na tle zniżkującej Europy), to opowieść o czymś zupełnie innym. Trochę jak w „Ostatnim dniu lata" Tadeusza Konwickiego: jest on, ona, plaża i skomplikowana gra między dwojgiem samotnych ludzi. Ale czasy trochę się zmieniły, więc na bezludną wyspę bohaterkę dostarcza helikopter, a samotne dwa tygodnie ma spędzić w pięknym domu o szklanych ścianach.
Do tego Magda (a może Sylwia, bo nawet imienia bohaterki nie możemy być pewni) jest żoną bogatego biznesmena: to on wysłał ją na samotny wypoczynek. Choć w efekcie wyjazd okazuje się nie do końca samotny. Jako że niespodziewanie na wyspie pojawia się on – Jarek, mężczyzna, który nie wiadomo w jaki sposób się tam znalazł i po co przybył. Między dwojgiem nawiązuje się wielopoziomowa gra: przyciągają się, odpychają, raz zachowują się jak znudzeni sobą małżonkowie, innym razem jak przelotni kochankowie, zadają sobie ból, prowadzą zasadnicze rozmowy. Słowem, przydarza im się niemal wszystko, co przydarzyć się może między dwojgiem ludzi, i to w warunkach laboratoryjnych, jako że nie ma tu żadnych okoliczności zewnętrznych, które odciągałyby uwagę odbiorcy.
Romans bez właściwości
I teraz rzecz podstawowa: wszystko co powyżej należałoby wziąć w nawias, ponieważ niczego nie możemy być tu pewni. Opowieść, która ma pozory realizmu, niespodziewanie zbacza w rejony (morderczych) fantazji pełnych groźnych pigułek i przypadkowych ofiar. Jednocześnie autor podsuwa nam trop detektywistyczny, co do prawdziwości którego też możemy mieć wątpliwości. Czasem można odnieść wrażenie, że cała akcja, tak bardzo wyabstrahowana z realiów, dzieje się w wyobraźni bohaterki, jest jakimś filmem granym w jej głowie. Wydaje się to zresztą wzięte ze współczesnego kina, nawiązań do popkultury jest tu naprawdę sporo. I może nawet ta wielopoziomowa opowieść z „Zielonej wyspy" byłaby ciekawym studium damsko-męskich relacji w świecie, w którym ludzie nie są się w stanie ze sobą porozumieć, gdyby bohaterowie nie byli tak papierowi. Bo doprawdy trudno przypisać im jakiś zespół cech, ujrzeć w nich krwiste postaci, których postępowanie nas intryguje, takie, którym współczujemy, które lubimy albo ich nienawidzimy. Ważne, żeby wywoływały żywe emocje i żeby ich los nas obchodził. Tymczasem, czytając „Zieloną wyspę", pozostajemy zupełnie obojętni. Trudno nam się przejąć perypetiami ludzi bez właściwości, a tacy właśnie są bohaterowie Ostachowicza.
Cóż, można odnieść wrażenie, że pisarz nie dopracował swojego pomysłu. Książka sprawia wrażenie napisanej nieco zbyt pośpiesznie i warto się nią zajmować nie z powodu jej wybitności, ale raczej wcześniejszych dokonań autora, także tych literackich. Ostachowicz to ciekawa postać. Przez część opinii publicznej, tę krytyczną wobec rządu Donalda Tuska, uważany jest wręcz za polityczną szarą eminencję, za człowieka, który wykreował byłego premiera. To on miał wymyślać liderowi PO marketingowe zagrywki, dzięki którym wygrywał kolejne wybory. Sam Ostachowicz, który po objęciu przez dawnego szefa funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej wycofał się z życia publicznego, mówi, że to przesada: był tylko jednym z ludzi kreujących medialny wizerunek Tuska. Zapewne ma rację. Polityka to gra zespołowa, a do tego bardzo dużo w niej przypadku, bo czasem decyzje kreowane są przez okoliczności zewnętrzne. I nawet geniusz marketingu sam wyborów nie wygra.
Ale Igor Ostachowicz jest też interesującym pisarzem. Zwłaszcza jego druga książka „Noc żywych Żydów" narobiła dużo zamieszania, była nominowana do Nike, zrealizowano jej adaptację teatralną. Rzecz jest napisana na granicy brawury, a często poza jej granicami. Widać wyraźną inspirację kinem klasy B i C oraz filmami Quentina Tarantino (zwłaszcza „Bękartami wojny"). Ostachowicz zastosował te środki, by opowiedzieć o Holocauście. Jego historia o Żydach z getta żyjących w alternatywnej, podziemnej Warszawie zebrała dobre recenzje i nie pozostawiła nikogo obojętnym. Ja osobiście uważam ją za efekciarską i wbrew pozorom dość bezpieczną, jako że pisarz w zasadzie nie narusza żadnego tabu, a tylko udaje, że to robi. Przesłanie książki jest dość banalne i sprowadza się do stwierdzenia, że zło nie śpi i zbrodnia może się powtórzyć. Ale bez względu na to „Noc żywych Żydów" była propozycją interesującą pod względem literackim, czego o „Zielonej wyspie" nie da się powiedzieć.
Za drzwiami gabinetu
Można tylko żałować, że Ostachowicz nie zdecydował się opisać czegoś, co dobrze zna. A mianowicie kulisów p Michael olityki. Literatury poświęconej tej tematyce nie ma w Polsce wiele, a jak już się zdarzy, to są to rzeczy marnej jakości. Tymczasem nie sposób powiedzieć, że nie ma odbiorców dla takich książek, widać to w mediach, gdzie polityki jest mnóstwo, ale też na listach bestsellerów. Świeżym przykładem jest książka Michaela Dobbsa „House of Cards". To tekst, który był podstawą brytyjskiego serialu, a później po znaczących przeróbkach został zaadaptowany przez Amerykanów i temu zawdzięczamy głośną produkcję z Kevinem Spaceyem. Rzecz ma setki tysięcy fanów w Polsce i wiele milionów na świecie. Jest pionierska pod kilkoma względami, przede wszystkim dlatego, że nakręcono ją za pieniądze internetowej wypożyczalni Netflix, giganta amerykańskiej sieci. Ale też wymyślono przy tej okazji sposób, jak można zarabiać na serialach w internecie. Powstała już trzecia seria, którą fani na potęgę ściągają legalnie i nielegalnie. Tego wszystkiego nie byłoby jednak, gdyby „House of Cards" nie był też pionierski pod względem artystycznym. Otóż nie było chyba wcześniej równie przekonującego obrazu pokazującego mechanizmy polityki, a dzięki kreacji Kevina Spaceya jako demonicznego Franka Underwooda dostajemy fascynującego bohatera będącego wcieleniem makiawelizmu.