Trudny poród nadwiślańskiego liberalizmu

Polska połowy lat 80. Jeszcze nie zdążył opaść na dobre pył spod gąsienic czołgów stanu wojennego. Byliśmy krajem chaosu i pomieszania pojęć.

Aktualizacja: 19.06.2015 22:25 Publikacja: 19.06.2015 02:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa

Konfrontacji rewolucji z kontrrewolucją. Myślowy chaos potęgowało iście lustrzane pojmowanie tej fundamentalnej antynomii: dla „czerwonych" to oni byli rewolucją, a „Solidarność" kontrrewolucją. Dla ludzi „Solidarności" odwrotnie. Podobnie widział to świat. Z Waszyngtonu czy Paryża kibicowano dzielnym rewolucjonistom Lecha Wałęsy. W Moskwie przeklinano ich, jako uosobienie kontrrewolucji.

Mniejsza zresztą o pojęcia. W istocie naprzeciwko siebie stały uzbrojona po zęby władza ludowa i zbuntowane dzieci związku. Pierwsi, okopani w swoich z sowiecka brzydkich gabinetach (obrzydliwa boazeria i zielone sukno na stołach), bredzący o politycznym realizmie i historycznej konieczności, strzeżeni przez groteskowo wyglądających zomowców. Drudzy, brodaci okularnicy, zakonspirowani po uszy, wybiegający z flagą narodową na ulicę, zwykle zapalczywi i nazbyt nerwowi. Pierwsi polujący na liderów opozycji, drudzy z poplamionymi tuszem od powielacza palcami, gasnącymi z wolna ideałami Sierpnia, głowami pełnymi pytań o przyszłość.

Taka była połowa lat 80. Jakże inna od czasu karnawału i kilku lat następnych. Tuż po 13 grudnia można było jeszcze mówić o entuzjazmie i mobilizacji tłumów. Choć jacyś młodzi ludzie zabili w Warszawie milicjanta Karosa, miliony członków zdelegalizowanej „Solidarności" wierzyły, że „wiosna będzie nasza", jeśli nie pierwsza, to druga, jeśli nie druga, to choćby trzecia.

Rok, dwa lata później prawie nikt już w to nie wierzył. Rączką od powielacza kręciło się z nakazu moralnego lub przyzwyczajenia. Ukrywających się Janasów, Bujaków i Morawieckich coraz częściej uznawano za „leśnych dziadków". Mnożyły się przypadki emigracji. Właściwie to był jedyny dylemat: zostać czy wyjechać? Ci, co wyjeżdżali, tłumaczyli, że sprawa jest przegrana i nie warto walczyć. Ci, którzy zostali, szli w radykalizm. KPN, Solidarność Walcząca, LDPN podnosiły hasła konfrontacji, której horyzontem nie miało być już reformowanie systemu, tylko – choć odległa, to jednak pełna – niepodległość.

Do dziś zastanawiam się, jak w tym środowisku mogli się narodzić liberałowie. Przecież katalog ich haseł był na tamte czasy równie zrozumiały jak chińszczyzna. Realizm w polityce. Państwo w roli stróża nocnego. Wyważenie, tolerancja. I wolny rynek. Swoboda zatrudnienia. Restytucja kapitalizmu. Prywatna własność. Słusznie cieszyli się opinią wariatów. Czy mieli za sobą jakieś autorytety? Owszem, właściwie jedynym był Stefan Kisielewski, pisarz, felietonista „Tygodnika Powszechnego", wielka postać, choć bez wątpienia enfant terrible opozycji.

Kisiel podnosił pod niebiosa Korwin-Mikkego. Piał na temat Dzielskiego. Kreślił im role przewodników w świecie bezmyślnej tromtadracji. Ale Dzielski i Korwin wydarzyli się przecież wcześniej. „Officyna Liberałów" Mikkego istniała od końca lat 70., „Merkuryusz Krakowski i Światowy" wychodził w Krakowie od roku 1979. W połowie lat 80. tych liberalnych wysepek było jednak coraz więcej. Mimo że ulepione z czystego antysystemowego absurdu, jakby na złość rzeczywistości, wyrastały jednak jak grzyby po deszczu. W Warszawie na uniwersytecie Andrzej Sadowski z kolegami zakłada Zespół Badań nad Myślą Konserwatywną i Liberalną. Tomasz Gabiś i Andrzej Maśnica startują we Wrocławiu ze „Stańczykiem". Powoli w stronę myśli wolnorynkowej ewoluuje środowisko gdańskiego „Przeglądu Politycznego", z czego kilka lat później ma się narodzić Kongres Liberałów. W 1987 roku piszący te słowa zakłada w Krakowie pierwszą liberalną młodzieżówkę, Klub Chrześcijańsko-Liberalny. Czysty absurd, może nawet tylko antysystemowy grymas staje się modny, wręcz sexy. Pochwała kapitalizmu przebija się powoli wśród hymnów na temat naprawy gospodarki socjalistycznej.

Skąd się to bierze? Czy tylko z potrzeby buntu wobec powszechnie obowiązujących przekonań? A może z prostej obserwacji, że realny socjalizm umiera i nic go nie może uratować? Nie wiem; obserwowali wszyscy, ale mało kto wierzył w kapitalizm. Wracać do przeszłości? Przecież to nielogiczne, mówili poważni panowie z opozycji, nie do końca mając świadomość, że powielają tylko marksistowskie schematy. A jednak kilka lat później ta nieoczywistość stała się aż nazbyt oczywista. Wystarczył upadek Polski Ludowej, by świadomość konieczności odbudowy gospodarki wolnorynkowej nie miała alternatywy. Właśnie tą drogą poszli Mazowiecki i Balcerowicz. Liberałowie triumfowali. Polska szybko podnosiła się z absurdów realnego socjalizmu i wchodziła na prostą ścieżkę rozwoju.

Udało się? Pewnie nie wszystko, choć mało dziś takich, którzy są systemowymi przeciwnikami wolnego rynku. Gorzej z liberalizmem. Znów się staje niemodny. Znów przylepia się mu maskę nieludzkiej doktryny społecznego egoizmu. Modni publicyści i wizjonerzy mówią o wrażliwości socjalnej i dobru ludu. Proletariuszy zastępują prekariuszami i wieszają psy na Balcerowiczu. Ale i oni w większości całkiem po cichu i całkiem prywatnie powtarzają, że są liberałami. Tylko w innym rozumieniu – mówią. Wolność? Oczywiście, także obyczajowa. Równość? Jakże inaczej. Dla wszystkich. Własność? Nie jako dogmat, ale bez zastrzeżeń. Umiarkowanie, szacunek dla indywidualnego ludzkiego wysiłku, tolerancja. Więc może wszyscy jesteśmy liberałami?

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Jak Meta dba o bezpieczeństwo wyborów w Polsce?
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów