Konfrontacji rewolucji z kontrrewolucją. Myślowy chaos potęgowało iście lustrzane pojmowanie tej fundamentalnej antynomii: dla „czerwonych" to oni byli rewolucją, a „Solidarność" kontrrewolucją. Dla ludzi „Solidarności" odwrotnie. Podobnie widział to świat. Z Waszyngtonu czy Paryża kibicowano dzielnym rewolucjonistom Lecha Wałęsy. W Moskwie przeklinano ich, jako uosobienie kontrrewolucji.
Mniejsza zresztą o pojęcia. W istocie naprzeciwko siebie stały uzbrojona po zęby władza ludowa i zbuntowane dzieci związku. Pierwsi, okopani w swoich z sowiecka brzydkich gabinetach (obrzydliwa boazeria i zielone sukno na stołach), bredzący o politycznym realizmie i historycznej konieczności, strzeżeni przez groteskowo wyglądających zomowców. Drudzy, brodaci okularnicy, zakonspirowani po uszy, wybiegający z flagą narodową na ulicę, zwykle zapalczywi i nazbyt nerwowi. Pierwsi polujący na liderów opozycji, drudzy z poplamionymi tuszem od powielacza palcami, gasnącymi z wolna ideałami Sierpnia, głowami pełnymi pytań o przyszłość.
Taka była połowa lat 80. Jakże inna od czasu karnawału i kilku lat następnych. Tuż po 13 grudnia można było jeszcze mówić o entuzjazmie i mobilizacji tłumów. Choć jacyś młodzi ludzie zabili w Warszawie milicjanta Karosa, miliony członków zdelegalizowanej „Solidarności" wierzyły, że „wiosna będzie nasza", jeśli nie pierwsza, to druga, jeśli nie druga, to choćby trzecia.
Rok, dwa lata później prawie nikt już w to nie wierzył. Rączką od powielacza kręciło się z nakazu moralnego lub przyzwyczajenia. Ukrywających się Janasów, Bujaków i Morawieckich coraz częściej uznawano za „leśnych dziadków". Mnożyły się przypadki emigracji. Właściwie to był jedyny dylemat: zostać czy wyjechać? Ci, co wyjeżdżali, tłumaczyli, że sprawa jest przegrana i nie warto walczyć. Ci, którzy zostali, szli w radykalizm. KPN, Solidarność Walcząca, LDPN podnosiły hasła konfrontacji, której horyzontem nie miało być już reformowanie systemu, tylko – choć odległa, to jednak pełna – niepodległość.
Do dziś zastanawiam się, jak w tym środowisku mogli się narodzić liberałowie. Przecież katalog ich haseł był na tamte czasy równie zrozumiały jak chińszczyzna. Realizm w polityce. Państwo w roli stróża nocnego. Wyważenie, tolerancja. I wolny rynek. Swoboda zatrudnienia. Restytucja kapitalizmu. Prywatna własność. Słusznie cieszyli się opinią wariatów. Czy mieli za sobą jakieś autorytety? Owszem, właściwie jedynym był Stefan Kisielewski, pisarz, felietonista „Tygodnika Powszechnego", wielka postać, choć bez wątpienia enfant terrible opozycji.