...(śmiech) Fantastyczną mi pan robi reklamę. Ale ma pan rację, to nie jest kokieteria, naprawdę taki jestem. Jako widz lubię oglądać banalne, kiczowate filmy. Bardzo podobał mi się „Klik: I robisz, co chcesz" z Adamem Sandlerem, lubię filmy z Benem Stillerem, choćby „Sekretne życie Waltera Mitty"...
Chciałby pan być polskim Sandlerem?
Niekoniecznie, bo on zbyt daleko zabrnął w swych komediach w fekalne klimaty.
Zerknąłem na zestawienie filmów, w których pan grał...
Większość to epizodziki z czasów tuż po studiach.
...i wszystkie komedie i seriale.
Ale pocieszam się, że – jak mówił Łomnicki – nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy. Dużą rolę gram w „O mnie się nie martw", i od razu powiem, że nie widzę niczego złego w graniu w serialach. Aktor to taka praca, że trzeba grać, i tyle.
Jak dają takie role, to pan je bierze?
Teraz nie biorę wszystkiego, ale jak człowiek zaczyna, to uczy się zawodu w praktyce ze wszystkiego, z każdej roli drugoplanowej, epizodu.
Czego pan nie bierze?
Nie wiem, jak to powiedzieć, by nie zabrzmiało pretensjonalnie, ale najpierw patrzę, czy mogę się z tej roli czegoś nauczyć. I wolałbym, by były to role niosące jakąś radość.
Nie zagrałby pan schwarzcharakteru u Smarzowskiego?
Hm, doceniam to, co robi, ale to zależy, co miałbym grać. Pewnie gdybybym dostał od niego jakąś propozycję, tobym się nad nią zastanowił, ale filmy w stylu „Domu złego" to nie jest mój ulubiony gatunek filmowy. I nie jest to ten czas w moim życiu, w którym chciałbym grać takie rzeczy.
Przed chwilą mówił pan, że aktor jest od grania...
Ale nie wszystko trzeba grać! Mam swoją wizję tego zawodu, mam swoje ideały.
I ideały każą panu grać w TVN-owskim serialu i odmawiać Smarzowskiemu?
(śmiech) ...Jeszcze mu nie odmówiłem, a gdyby miał dla mnie fajną rolę, to pewnie i tak posikałbym się ze szczęścia, a nie strugał ważniaka w wywiadach. Natomiast, mówiąc serio, mam swoją wizję uczestnictwa w tym zawodzie i nie jest to pomysł na to, by wpędzać ludzi w depresję.
Nie wpędza pan w Kabarecie na Koniec Świata.
Występujemy ze dwa razy w miesiącu, ale jest to dla nas coś niesłychanie cennego.
O tak, słyszałem o waszych cennych gażach.
(śmiech) Za występ plus teksty dostajemy po 120 zł na rękę.
A propos kabaretu, poznał pan prezydenta Komorowskiego?
To chyba za dużo powiedziane, przywitaliśmy się i siedzieliśmy na jednej kanapie u Kuby Wojewódzkiego.
Wiedział, kim pan jest?
Podobno tak. Szkoda, że nie chodził na nasz Kabaret na Koniec Świata, gdzie Wojtek Solarz świetnie go parodiuje.
Dobrze się tam bawicie?
Dobraliśmy się zupełnie na przekór wizji rozrywkowych aktorów: ja nie piję, Solarz nie pije, Sebastian Stankiewicz i Paweł Koślik też nie. Najzabawniejsze, że przecież wcale tego nie uzgadnialiśmy, tak po prostu wyszło. Imprezujemy, owszem, mocno, ale bez alkoholu. Wie pan, że wkrótce pewnie zmienimy nazwę?
Dlaczego?
Oddzielamy się od Teatru Dramatycznego i chcemy grać częściej, może zrobić jakieś wspólne przedstawienie, napisać scenariusz? Pomysłów jest mnóstwo, proszę nam życzyć powodzenia.
A nie boi się pan zaszufladkowania?
Odwrotnie: bardzo chciałbym wejść w jakąś szufladę, a potem nie wyskakiwać z niej na siłę, tylko ją poszerzać. Dziś jestem aktorem komediowym, lecz nie chcę na siłę przestać grać w komediach, tylko na przykład zacząć grać w filmach, które oglądając, po prostu się uśmiechamy.
Hm, obawiam się, że takich filmów w Polsce w ogóle nie ma.
Zdarzają się, a jeśli nie, to trzeba będzie je zrobić. A potem jeszcze w filmach, które ludzi wzruszają – to byłoby piękne poszerzenie szufladki.
Wszystko to...
Dobrze, ja to wreszcie powiem: Tak, w Polsce ten gatunek, który chciałbym uprawiać, jest bardzo zły, stoi na fatalnym poziomie. Mówiąc wprost: kompromituje moją ideę... (śmiech) Kurczę, jesteśmy mistrzami w paleniu swoich tematów, fantastycznych historii. „Bitwa pod Wiedniem", „1920 Bitwa Warszawska"...
Oj, to były straszne filmy.
„Katyń" też był marny, nie podobał mi się „Popiełuszko"...
Mnie akurat tak. Wyciąłbym tylko pierwsze pół godziny.
Trochę żałuję, bo opowiedzenie takiego tematu jest po prostu obowiązkiem, aż się prosi, by takie filmy realizować. Ja bym chciał zrobić inny film o Kuklińskim, nieprawdopodobna jest też historia św. Maksymiliana Kolbego.
A jak się panu nie uda robić takich filmów?
To i tak wygrałem, bo za swój największy sukces uważam moje małżeństwo.
Ale wie pan, że będzie się musiał rozejść z Zuzą?
Jest coś, o czym nie wiem?
Nie, ale zna pan jakieś małżeństwo aktorów, które wytrzymało z sobą do śmierci?
Myślę, że nasze takie będzie. A i wśród aktorów to się zdarza: Meryl Streep ma jednego męża od 37 lat i czwórkę dzieci. I jak za dwadzieścia lat na rozmowę z panem przyjadę motorem, a obok będzie czekała moja dwudziestoletnia dziewczyna, to proszę, żeby mnie z tego publicznie rozliczyć. Mówię głośno: gdybym kiedyś, w przyszłości, pieprzył jakieś bzdury, to można mnie za to spokojnie linczować, hejt dozwolony.
Dlaczego składa pan takie deklaracje?
Bo dla mnie wierność jest najważniejszym atrybutem męskości i naprawdę tego chciałbym się trzymać. Bo co mnie określa bardziej jako mężczyznę niż wierność przysiędze, jaką się złożyło?
Wróćmy do aktorstwa. Ogląda pan seriale amerykańskie?
Teraz sobie oglądam „Przyjaciół"...
Informacja dla czytelników: w tym momencie Mazurek dostał zawału, a wywiad dokończył anonimowy przechodzień.
(śmiech) ...Ale o co chodzi? Uwielbiam – i tu się pewnie zgodzimy – angielski serial „The Office" z Rickym Gervaisem.
Teraz tryumfują seriale pozbawione dobrych bohaterów, takie jak „Breaking Bad".
I ja mam z tym problem. One są świetnie zagrane, znakomicie zrealizowane, scenariusz trzyma w napięciu, ale co z tego, skoro człowiek nie wychodzi z niego lepszy?
A pan by chciał, żeby wyszedł?
Może to idealizm, ale tak, chciałbym, żeby tak było. Zachwycam się „Detektywem", „House of Cards", tylko wciąż pytam, co z tego? To nic nie wnosi do mojego życia prócz zachwytu nad warsztatem filmowym i czystą techniką. A treść? To całe zło, te obrzydliwości atakują nas zewsząd. Mam już tego dosyć, jestem tym wszystkim zmęczony.
Dlaczego dobro nie zwycięża w kinie?
W ogóle w sztuce. Bo pokazując zło, czasem nawet gloryfikując je, tłumaczymy swoje słabości. Usprawiedliwianie zła jest właśnie usprawiedliwianiem siebie. Strasznie trudno jest powiedzieć po prostu: „Spieprzyłem coś, zachowałem się jak ch...". Niesłychanie ciężko jest się przyznać do błędu i prosić: „Wybaczcie". Łatwiej jest to relatywizować, nie nazywać zła złem, szukać za wszelką cenę usprawiedliwień. A przecież trzeba wziąć na klatę to, że coś się sp...liło.
To nigdy nie jest łatwe.
I lęk przed zobaczeniem siebie w sytuacji porażki prowadzi do tego, że zajmujemy się pokazywaniem atrakcyjności zła. Człowiek nie chce tak naprawdę skonfrontować się z tym, jaki jest, co robi źle.
Tylko że kiedyś sztuka, stawiając jasne wzorce, zmuszała go do tej konfrontacji.
A teraz mu pomaga w ucieczce przed nią! I to jest właśnie choroba naszej kultury. Mówi się nam, że system norm i wartości, w których żyjemy, jest przestarzały, anachroniczny i konieczny jest jakiś postęp. Nikt tylko nie mówi, na czym on miałby polegać.
Akurat kierunek jest jasny: więcej swobody. Każdy ma prawo do samorealizacji i jeśli coś pana ogranicza, to ma pan prawo to odłożyć na bok.
I na czym polega tu postęp? Wracamy do pytania, które stawiałem na początku naszej rozmowy. Bez powiedzenia sobie, co znaczy być dobrym człowiekiem, nigdy nie zrozumiemy, co to jest postęp. Bo wolność rozumiana jako nieskrępowana swoboda raczej odsuwa nas od dobra.
Z tego, co pan mówi, przebija wizja człowieka pryncypialnego.
Hm, zasadniczy jestem tylko w wierze w miłosierdzie. Może dlatego, że mnie to miłosierdzie zostało okazane. Mogę powiedzieć, że tak, ja doświadczyłem miłosierdzia, ja doświadczyłem odkupienia na sobie i wiem, jakie to cudowne.
Brzmi katechetycznie.
Myślałem o relacjach międzyludzkich, ale w mojej wierze też tak jest. Boskie miłosierdzie to największy cud. To, że staram się żyć dobrze, być dobrym człowiekiem, nie wynika ze strachu przed potępieniem, ale raczej płynie z wdzięczności za miłosierdzie.
Coś się wydarzyło?
Miałem w swoim życiu różne doświadczenia, nie czułem dobra, do którego mogę się odwołać. Wiem, że może to zabrzmieć górnolotnie, patetycznie, ale jeśli mam jakiś cel w życiu, to jest nim potrzeba dawania ludziom nadziei, by nawet na zgliszczach swojego życia potrafili znaleźć nadzieję. Chciałbym jakoś pomóc im w tym, by się nie poddawali, uwierzyli, że nie ma takiego dołu, z którego się nie można wydostać.
Nie ukrywam, że wiąże się to z religią, z przekonaniem, że odkąd Chrystus zmartwychwstał, nie ma takiego zła, którego się nie da zwyciężyć. Nie ma takiego syfu, w którym Jezus nie stałby obok nas. Może to moja misja jako katolika i aktora w tym świecie? Pokazywać to wszystko na swój sposób.
Nie sądziłem, szczerze mówiąc, że ta rozmowa pójdzie w tę stronę...
Ale taki jestem, co mam zrobić? Wie pan, moja wiara mówi mi, że na tym świecie nic nie jest ostateczne, że patrzę gdzieś dalej, a miłość, ktorej doświadczamy, też nie jest pełnią, że kiedyś będzie więcej.
Nic nie jest ostateczne, miłość niepełna...
Dlatego trzeba się modlić. Wiara ma też czysto praktyczny wyraz: chodzę do kościoła, modlę się często, staram się przemadlać wszystko. Dobra, co tam, przyznam się: tak mnie nastraszyli, że przed rozmową z panem byłem tu w kościele obok.
Paweł Domagała, aktor, muzyk, artysta kabaretowy, grał m.in. w filmach i serialach: „Na Wspólnej", „Plebania", „Wszyscy jesteśmy Chrytusami", „Niania", „Na dobre i na złe", „Kryminalni", „39 i pół", Ojciec Mateusz", „Świat według kiepskich", „Hotel 52", „80 milionów" i „Prawo Agaty"