Krótka historia polskiego tenisa

Tenisowy Puchar Davisa to jedne z najstarszych rozgrywek w światowym sporcie, wymyślone przez studenta Harvardu w 1900 roku. Polacy przystąpili do nich siedem lat po odzyskaniu niepodległości i grają do dziś, od piątku z Argentyną w Sopocie. Po raz pierwszy w Grupie Światowej, wśród szesnastu najlepszych zespołów.

Aktualizacja: 05.03.2016 06:00 Publikacja: 04.03.2016 06:00

Puchar Davisa w 2011 roku. Mecz Łukasz Kubot - Lleyton Hewitt

Puchar Davisa w 2011 roku. Mecz Łukasz Kubot - Lleyton Hewitt

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak

Na początku maja 1925 roku Polską wstrząsnęła strzelanina w gimnazjum w Wilnie, w której zginęło pięć osób. Nic dziwnego, że rekord świata Haliny Konopackiej w rzucie dyskiem, ustanowiony kilka dni po tym tragicznym wydarzeniu, przeszedł niemal bez echa. Nie budził też jakichś szczególnych emocji zapowiadany przyjazd brytyjskich tenisistów, którzy w połowie miesiąca mieli rozegrać z Polakami mecz o Puchar Davisa.

Dla naszego tenisa była to epoka lodowcowa. Krajowa federacja powstała zaledwie cztery lata wcześniej. W tym samym roku zorganizowano pierwsze mistrzostwa kraju. Gra toczyła się na poziomie bardziej towarzysko-familijnym niż wyczynowym. Z nielicznymi wyjątkami. Edward Kleinadel, pierwszy mistrz Polski, miał do tenisa bardzo profesjonalne podejście. Stosował specjalną dietę, miał w domu liczne przyrządy do ćwiczeń ogólnorozwojowych, startował w turniejach międzynarodowych. W Paryżu udało mu się dojść do trzeciej rundy.

Niestety, w pierwszym w historii meczu o Puchar Davisa nie wystąpił. „Wskutek rozbicia nogi od kilkunastu już dni nie może trenować" – pisał o nieszczęściu mistrza „Przegląd Sportowy". To oczywiście nie znaczy, że z Kleinadlem w składzie nasi pokonaliby Brytyjczyków. Goście przysłali do Warszawy bardzo doświadczoną ekipę, na której czele stał zwycięzca mistrzostw Australazji (dziś zwanych Australian Open) z 1915 roku, 41-letni Gordon Lowe. Polscy gracze nie mieli pojęcia o klasie rywali. Gdy jeden z naszych, Alfons Foerster, zobaczył Lowe'a, powiedział ponoć: „Tego łysego to ogram łatwo".

„Ładnie grałaś, możesz mi przełożyć karty"

Przegrał w sposób kompromitujący 0:6, 0:6, 0:6. Podobnymi wynikami zakończyły się pozostałe spotkania na kortach Lawn Tennis Clubu znajdującego się na terenie parku Agrykola. Obiekt zniknął na początku lat 70. XX wieku, gdy rozpoczęto budowę Trasy Łazienkowskiej. Goście narzekali trochę na śliską nawierzchnię, ale w sumie chwalili organizatorów i nie ganili zbytnio rywali. Swoje opinie tenisiści obu drużyn mogli przekazać prezydentowi RP Stanisławowi Wojciechowskiemu, który na zapleczu kortów uciął sobie pogawędkę z uczestnikami. To były takie dziwne czasy, gdy głowa państwa pozowała do zdjęć ze sportowcami, zanim ci odnieśli sukces.

Na jakiś przyzwoity wynik Polaków w Pucharze Davisa trzeba było trochę poczekać. Zwycięstwo przyszło dopiero za szóstym podejściem, w 1930 roku. Nasz zespół pokonał w Warszawie Rumunów 3:2. Tym razem nie na kortach Lawn Tennis Clubu, ale na odległym o kilkaset metrów obiekcie Legii przy Myśliwieckiej. Najistotniejszym wydarzeniem spotkania był debiut 19-letniego poznaniaka Ignacego Tłoczyńskiego. Chuchrowatego, niewysokiego, ale niezwykle walecznego. Tłoczyński wygrał wtedy oba swoje single i wkrótce stał się najlepszym polskim tenisistą.

Czytaj także:

Kto wie, ile by osiągnął, gdyby nie wojna. W 1939 roku miał 28 lat, wciąż się rozwijał. W maju 1939 roku został bohaterem meczu o Puchar Davisa z Niemcami, rozegranego jak zwykle na kortach Legii. W pierwszym dniu pokonał mistrza z Roland Garros (1937) Hennera Henkela w pięciu setach. Publiczność szalała, prowadziliśmy 1:0. Ale to był dopiero początek. Adam Baworowski uległ po ciężkim boju (też pięć setów) Roderichowi Menzelowi i goście wyrównali. Po sobotnim deblu sytuacja naszych stała się jeszcze trudniejsza, gdyż Henkel i Georg von Metaxa pokonali Baworowskiego i Józefa Hebdę. I wtedy nadzieję polskim kibicom znów dał Tłoczyński, wygrywając w pięciu setach z Menzelem. Jest zdjęcie, na którym tłum niesie triumfatora na rękach. Niestety, Baworowski nie spełnił oczekiwań i uległ gładko Henkelowi. Marzenia o zwycięstwie Polski nad Niemcami niespełna cztery miesiące przed wybuchem wojny legły w gruzach.

Baworowski pochodził z arystokratycznej rodziny. Jego ojciec Rudolf miał liczne posiadłości w okolicach Lwowa. Matka, Maria Chorynsky, była Austriaczką. Urodzony w Wiedniu Adam hrabia Baworowski czuł się bardziej Austriakiem niż Polakiem. Do czasu... Na początku jednak reprezentował w tenisie Austrię. W meczu z Polską, rozegranym w 1936 roku w Wiedniu, przyczynił się w dużym stopniu do zwycięstwa Austriaków, pokonując w pierwszym dniu Tłoczyńskiego. Gdy III Rzesza dokonała aneksji Austrii w 1938 roku, Baworowski pojawił się w Warszawie i wyraził gotowość gry w reprezentacji Polski. Miał do tego prawo, gdyż posiadał podwójne obywatelstwo.

Po wybuchu wojny trafił jednak do Wehrmachtu. Być może został przymuszony groźbą osadzenia w obozie koncentracyjnym. Walczył pod Stalingradem i tam zginął. Legenda głosi, że swoje miejsce w samolocie wiozącym rannych do Niemiec oddał ciężej kontuzjowanemu koledze.

Tłoczyński był podczas wojny żołnierzem Armii Krajowej i bohaterem Powstania Warszawskiego. W 1945 roku znalazł się w Wielkiej Brytanii i tam osiadł. Grywał wciąż w turniejach, także w mistrzostwach Wimbledonu. Odnosił drobne sukcesy, ale wielkich już nie. Przez prawie pół wieku był cenionym trenerem. Do Polski nigdy nie wrócił. Zmarł w 2000 roku w Edynburgu.

Trzeciego uczestnika słynnego meczu z Niemcami Józefa Hebdę wybuch wojny zastał w rodzinnym Lwowie. Po zajęciu przez Armię Czerwoną wschodnich terenów Rzeczypospolitej otrzymał, jak wszyscy tamtejsi mieszkańcy, paszport Związku Radzieckiego. W 1940 roku wziął udział w mistrzostwach ZSRR i wygrał je w sposób bezdyskusyjny. Po wojnie zamieszkał w Krakowie, przez kilka lat jeszcze grywał wyczynowo, a potem pracował jako trener.

W pierwszym powojennym meczu o Puchar Davisa przeciw Wielkiej Brytanii (korty Legii, 1947) zadebiutował w reprezentacji 27-letni Władysław Skonecki. Zdobył punkt, ale sprawozdawca „Przeglądu Sportowego" był wobec niego bezwzględny: „Mottram odsłonił wszystkie słabe strony Polaka, które jednak – panie Skonecki – są. Jest ich nawet więcej, niż myśleliśmy". Kto mógł przypuszczać, że bohater tej krytycznej recenzji stanie się na długie lata liderem polskiego tenisa?

Skonecki był niezwykle barwną postacią. Lubił używać życia na wszelkie możliwe sposoby. Zdarzało mu się dość często zarywać noce, choć, gwoli prawdy, z alkoholem nigdy nie przesadzał. Co innego, gdy chodziło o hazard i towarzystwo pięknych pań. Często był widywany w kawiarni przy kortach Legii, jak grał w pokera z kolegami tenisistami lub działaczami. Gdy co ładniejsze tenisistki kończyły trening, mówił: „Ładnie grałaś, możesz mi przełożyć karty".

Łatwo zrozumieć, że dla takiego bon vivanta życie w stalinowskiej Polsce stawało się nie do zniesienia. Tym bardziej że ograniczenia dotyczyły także tenisa. Zlikwidowano Polski Związek Tenisowy, zastępując go sekcją przy Głównym Komitecie Kultury Fizycznej. Z biegiem czasu polscy gracze przestali jeździć na zagraniczne turnieje. Jedyną możliwość międzynarodowych kontaktów stwarzały mecze o Puchar Davisa. I właśnie podczas jednego z nich (ze Szwajcarią w Zurychu w 1951 roku) Skonecki pozostał na Zachodzie. Od tej pory mógł grać w tenisa, gdzie chciał i ile chciał. No i miał dostęp do kasyn, które w komunistycznej Polsce były zakazane.

Skonecki wygrał w tym okresie wiele turniejów (m.in. dwukrotnie w Monte Carlo), odnosił zwycięstwa nad najlepszymi graczami świata (np. Kenem Rosewallem czy Jaroslavem Drobnym). Gdy wrócił do Polski w 1956 roku, musiał złożyć publiczną samokrytykę, by móc ponownie zostać członkiem Legii. Mimo że zbliżał się do czterdziestki, wciąż grał znakomicie. W meczach o Puchar Davisa rozgrywanych przy Myśliwieckiej pokonał kilku bardzo dobrych tenisistów, m.in. Chilijczyka Luisa Ayalę, późniejszego dwukrotnego finalistę z Roland Garros (1958, 1960). Po zakończeniu kariery wyjechał do Wiednia, gdzie pracował jako trener. Tam zmarł na raka w wieku niespełna 63 lat.

Szklana góra z Poznania

Schedę do Skoneckim przejął Wiesław Gąsiorek, tenisista solidny, ale nie tak błyskotliwy jak poprzedni lider. Przygarbiony, z głową lekko przechyloną na bok, przypominał raczej urzędnika magistratu albo kasjera w banku. W rzeczywistości był absolwentem technikum budowy taboru kolejowego, pracował przez pewien czas w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu. Dla krajowych rywali był jak szklana góra, na którą rzadko któremu udało się wspiąć. Ustanowiony przez niego rekord – 12 tytułów mistrza Polski w singlu – utrzyma się na pewno do końca świata. Gąsiorek miał też sporo wzlotów na arenie międzynarodowej. Dwukrotnie dotarł do 1/8 finału na Roland Garros. W Pucharze Davisa doprowadził kibiców do euforii, gdy gładko, w trzech setach, wygrał pojedynek z Thomasem Kochem otwierający spotkanie z Brazylią w 1966 roku. To był, niestety, jedyny punkt zdobyty przez Polaków w tym meczu, który został rozegrany nie na kortach Legii, ale Warszawianki.

Przy Gąsiorku terminował utalentowany łodzianin Tadeusz Nowicki, który przez całą niemal karierę związany był z Legią. W Pucharze Davisa może się pochwalić najdłuższym stażem: grał w reprezentacji aż 16 lat (1965–1981). Miał dobrą rękę do debla, ale w singlu też zdarzały mu się wyjątkowe osiągnięcia. Dokonał sztuki, która nie udała się żadnemu Polakowi, nawet Wojciechowi Fibakowi – pokonał młodego Ivana Lendla.

Fibak, jeśli już o nim mowa, debiutował w Pucharze Davisa jako 19-latek w zwycięskim meczu z Danią w Kopenhadze w 1972 roku. Zdobył punkt w deblu wspólnie z Nowickim. Rok później miał udział w wygranej z Egiptem, a w kolejnym sezonie wsławił się wyczynem, jaki nieczęsto można oglądać na światowych kortach. Chodzi o mecz z Węgrami rozegrany przy Myśliwieckiej w trzeciej dekadzie kwietnia 1974 roku. Fibak był jeszcze mało znany na arenie międzynarodowej. Przełomowe zwycięstwo nad Arthurem Ashe'em, które odmieniło karierę Polaka, miało miejsce pół roku później w Barcelonie.

Radość garstki widzów

Wtedy na kortach Legii faworytami byli Węgrzy. Mieli w ekipie doświadczonego Petera Szoekego i młodszego o dwa lata od Fibaka Balazsa Taroczego, który wówczas wydawał się lepszym graczem niż Polak. Tymczasem nasz reprezentant pokonał Szoekego w czterech setach, do tego dorzucił zdobyty wspólnie z Nowickim punkt w deblu i po czterech grach był remis 2:2. O ostatecznym wyniku miał przesądzić pojedynek Fibaka z Taroczym.

Od początku trwała bardzo zacięta i wyrównana walka, w której częściej kropki nad „i" stawiał Taroczy. Optymizm na trybunach gasł z każdą wygraną przez Węgra piłką. Rywal Polaka prowadził 6:4, 4:6, 7:5, 5:4, gdy mecz przerwano z powodu ciemności i przełożono na poniedziałek. W niedzielę wieczorem odbył się zaplanowany wcześniej bankiet, podczas którego nawet specjalnie nie rozważano, kto następnego dnia może odnieść zwycięstwo. Sprawa wydawała się oczywista: Taroczy. To on prowadził i miał w dodatku serwis.

Tę emocjonującą dogrywkę oglądało na korcie Legii nie więcej niż 500 osób – z powodu nikłej wiary w sukces i niskiej temperatury. Taroczy serwował i szybko wywalczył trzy piłki meczowe. Przy pierwszej zagrał woleja w okolice linii, ale sędzia krzyknął „aut". Było sprawdzanie śladu, dyskusje, które jednak Węgrowi nie pomogły. Dwa kolejne punkty Fibak zdobył już w sposób oczywisty. Sprawy przybrały radosny dla garstki widzów obrót. Polak wygrał czwartego seta 7:5 i piątego 6:4. Pokonaliśmy Węgrów 3:2, by miesiąc później przegrać w Bastad 1:4 ze Szwedami prowadzonymi przez wielkiego Bjoerna Borga.

Fibak w meczu z Węgrami zagrał wspaniale i dał znak tenisowemu światu, że ma ogromne możliwości. Równie wielkim bohaterem tego spotkania był jednak Taroczy, który po grze zachował się jak stuprocentowy dżentelmen. Nie próbował nikogo przekonywać, że jego wolej przy pierwszej piłce meczowej trafił w linię. Nie protestował, nie narzekał na sędziów i jakość kortu. Ani jednym słowem nie zepsuł Fibakowi i polskim kibicom radości ze zwycięstwa.

Bjoern Borg natomiast pojawił się w Warszawie wiosną 1975 roku. Znów w Pucharze Davisa graliśmy ze Szwedami. Liderowi drużyny gości brakowało miesiąca do 19. urodzin. Miał na koncie dopiero jeden tytuł wielkoszlemowy, wywalczony w 1974 roku w Paryżu. Liczne zwycięstwa na Roland Garros i w Wimbledonie posypały się w następnych sezonach. W Warszawie wielki Bjoern nie okazał cienia słabości. Najpierw pokonał gładko Henryka Drzymalskiego, potem przyłożył rękę do wygranej w deblu i wreszcie w niedzielę, spiesząc się na samolot, zwyciężył w trzech setach Fibaka. Ile jest prawdy w tym, że Polak nie stawiał Borgowi wielkiego oporu, znając wyjazdowe plany rywala? Chyba niewiele, choć jak było w rzeczywistości, wie tylko polski tenisista.

W ostatnich latach w Pucharze Davisa graliśmy raczej drugoplanowe role, aż do czasów, gdy na kortach pojawili się zawodnicy, których znamy dziś. To oni wprowadzili polski tenis do Grupy Światowej, ale swojej legendy, takiej jak Tłoczyński, Hebda czy Fibak, jeszcze nie mają.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Na początku maja 1925 roku Polską wstrząsnęła strzelanina w gimnazjum w Wilnie, w której zginęło pięć osób. Nic dziwnego, że rekord świata Haliny Konopackiej w rzucie dyskiem, ustanowiony kilka dni po tym tragicznym wydarzeniu, przeszedł niemal bez echa. Nie budził też jakichś szczególnych emocji zapowiadany przyjazd brytyjskich tenisistów, którzy w połowie miesiąca mieli rozegrać z Polakami mecz o Puchar Davisa.

Dla naszego tenisa była to epoka lodowcowa. Krajowa federacja powstała zaledwie cztery lata wcześniej. W tym samym roku zorganizowano pierwsze mistrzostwa kraju. Gra toczyła się na poziomie bardziej towarzysko-familijnym niż wyczynowym. Z nielicznymi wyjątkami. Edward Kleinadel, pierwszy mistrz Polski, miał do tenisa bardzo profesjonalne podejście. Stosował specjalną dietę, miał w domu liczne przyrządy do ćwiczeń ogólnorozwojowych, startował w turniejach międzynarodowych. W Paryżu udało mu się dojść do trzeciej rundy.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
Jakub Ekier: Kolumbowie. Przekłamanie w pigułce