Europa nie obroni się sama. Parasol ochronny nad nią dalej musi być rozpięty przez NATO. Powinna wszakże przejąć odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo tam, gdzie może realnie wyręczyć USA. Unia Europejska musi być zdolna do zarządzania kryzysami (także poprzez aktywność militarną) na Bliskim Wschodzie, w Afryce i na Bałkanach. Projekcja siły jest ostatnim atrybutem z triady wojsko, handel, dyplomacja, której dotkliwie brakuje, tak jak szczepionek przed zarazą. Autonomia strategiczna może być budowana zatem tylko w ramach Unii Europejskiej, a nie poza nią, co pozwoli na osadzenie partnerstwa atlantyckiego na nowych fundamentach. Można to zresztą ująć inaczej: dążenie do strategicznej autonomii Europy poza UE przy równoległym bagatelizowaniu więzi sojuszniczych z USA rozbiłoby jedność euroatlantycką.
Wystarczy przypomnieć konflikt bałkański. Słabe siły europejskie dopuściły do masakry w Srebrenicy (i wielu innych), nie potrafiły przerwać oblężenia Sarajewa, nie mówiąc o zakończeniu wojny. Dokonały tego dopiero samoloty US Air Force, bombardujące serbskie pozycje w ramach sojuszniczej operacji Deliberate Force.
Europejskie Grupy Bojowe (istniejące od 2005 roku), mozolnie budowane i certyfikowane, nigdy nie wzięły udziału w operacji bojowej. To dwa związki taktyczne w sile 1500 żołnierzy każdy, będące do wyłącznej dyspozycji Brukseli, jako siły szybkiego reagowania kryzysowego. Są one dowodzone rotacyjnie, w półrocznych turach przez państwa, które dostarczają także większości żołnierzy. Nie wkroczyły do akcji ani razu, bo zawsze brakowało jedności politycznej w UE do wydania rozkazu. Entuzjazm opadł. Choć w Europie służy niemal półtora miliona żołnierzy, coraz trudniej namówić kraje członkowskie do angażowania się w ten model wojskowej współpracy. I naprawdę, trudno im się dziwić.
Dlatego trzeba zweryfikować zadania i usytuowanie grup tak, by stały się użyteczne. Moim zdaniem powinny być przeznaczone do dwóch zadań: jako „initial entry force” (grupa czołowa) oraz jako rezerwa operacyjna misji prowadzonych przez Unię.
NATO to podstawa
Tymczasem zwiększa się katalog zagrożeń, z którymi Europa musi dać sobie radę sama, lub z pomocą wywiadowczą, analityczną, rozpoznania i czasem logistyczną Stanów Zjednoczonych. Wymieńmy pierwsze z brzegu: zagrożenia hybrydowe i cybernetyczne, migracje i zmiany klimatyczne. Diagnoza, jaka pojawiła się na koniec wieloletnich analiz, okazała się (przynajmniej w teorii) prosta: Wspólna Polityka Bezpieczeństwa i Obrony UE (CSDP) jest niezbędna dla partnerstwa z USA.
Czy zatem rozstrzygnięto dylemat: czy inwestowanie w europejską tożsamość obronną nie zagrozi zdolnościom bojowym NATO? Nie zagraża, pod warunkiem, że Europa przejmie odpowiedzialność tam, gdzie USA nie mogą lub nie chcą się angażować. To najlepsza oferta, jaką Europa może złożyć Waszyngtonowi. Warunkiem powodzenia takiego projektu jest wszelako konsekwentnie i spójnie używanie instrumentów polityki bezpieczeństwa UE. Aksjomat w każdym bądź razie jest jasny: NATO jest podstawą obrony kolektywnej oraz integralną częścią europejskiej architektury bezpieczeństwa. Epikryzę takiej treści powinien nosić na sercu każdy polityk i generał.