Co łączy prezydenta Bronisława Komorowskiego, sekretarza generalnego NATO Andersa Fogha Rasmussena i prezydenta Baracka Obamę? To, że wszyscy oni już po paru godzinach szczytu NATO w Lizbonie uznali spotkanie za bezprzykładny sukces i zaczęli głosić, że nowa strategia sojuszu zwiększyła bezpieczeństwo wszystkich jego członków.
I trudno się dziwić. Cała trójka potrzebuje sukcesów, choć każdy z innych powodów. Rasmussenowi zależało na sukcesie, który zwieńczyłby pierwszy rok jego urzędowania na stanowisku szefa politycznego NATO. Obama, który walczy jak lew o ratyfikację w Kongresie układu New START , musiał pokazać, że sojusz wciąż jest silny, a z Kremlem można się dogadać. Komorowski z kolei ogłosił sukces, bo w kwestii bezpieczeństwa Polski zmaga się z wyjątkowo ostrą krytyką Jarosława Kaczyńskiego.
Gdy jednak spróbujemy odcedzić polityczny teatr od praktycznych korzyści, to się okaże, że lizbońskie spotkanie miało wprawdzie swoje plusy, ale też nie zmieniło pewnych tendencji, które mogą nas niepokoić.
[srodtytul]Plusy i minusy[/srodtytul]
Polska należy do krajów NATO graniczących z Rosją, więc wyczulenie na kwestie bezpieczeństwa winno być w nas silniejsze niż na przykład u Holendrów, których kraj leży daleko na Zachodzie, czy u posiadających własną broń atomową Brytyjczyków i Francuzów. Dobrze więc, że w nowej strategii sojuszu znalazło się potwierdzenie wagi punktu 5 traktatu waszyngtońskiego dającego członkom NATO gwarancje solidarnej obrony. Sojusz – na co oczekiwano od paru lat – rozszerzył swoją strategię o nowe rodzaje ryzyka, takie jak terroryzm, wojna cybernetyczna czy zagrożenia dla bezpieczeństwa energetycznego.