Projekt nowelizacji ustawy o sporcie, który przyjął rząd, uzależnia przyznanie dotacji dla związków sportowych od obecności w ich władzach odpowiedniej reprezentacji obu płci. Dotacje to fundament budżetu niemal każdego ze związków, a kwoty, nazywane często błędnie „parytetami”, których trzeba będzie przestrzegać, to co najmniej jedna kobieta w zarządzie liczącym od dwóch do pięciu członków oraz nie mniej niż 30 proc. kobiet w większym. Argument siły okazał się lepszy od siły argumentu, bo zmiany już widać.
Projekt przewiduje półroczne vacatio legis na dostosowanie statutów, więc wyborów z tej jesieni nie dotyczy, ale patriarchat już rdzewieje. Tylko w ostatnich dniach po trzy kobiety znalazły się w zarządach Polskiego Związku Koszykówki (trzy z dziesięciu), Związku Piłki Ręcznej w Polsce (trzy z dwunastu), Polskiego Związku Kajakowego (trzy z dziesięciu)) i Polskiego Związku Bokserskiego (dwie z czternastu), choć na stronie internetowej tego ostatniego jeszcze w poniedziałek był obsada poprzednia, 100-proc. męska.
Patriarchat w polskim sporcie. Dlaczego kobietami rządzą mężczyźni?
Pięściarstwo to przykład dość reprezentatywny. Jeszcze w lutym – jak czytam w uzasadnieniu do projektu nowelizacji – w 20 z 69 związków nie było w zarządzie ani jednej kobiety. Dziś wciąż tylko trzy, czyli Otylia Jędrzejczak (pływanie), Joanna Badacz (biatlon) i Anna Walas (lacrosse), stoją na czele tych reprezentujących dyscypliny olimpijskie. Pierwsza z nich, a także Maja Włoszczowska są jedynymi paniami w 18-osobowym prezydium zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego (PKOl).
Nitras ustawą wprowadza więc rewolucję kulturową. Nie jest wyjątkiem, bo podobne regulacje, co w toku konsultacji publicznych słusznie zauważył Polski Związek Lekkiej Atletyki (PZLA), istnieją już w Norwegii, Szwecji czy Francji, ale wszędzie ich implementację poprzedzono „procedurami przejściowymi”. Są związki, które uważają, że kierunek jest słuszny, ale vacatio legis – zbyt krótkie.