Z powodu niesłabnącej inflacji to właśnie sytuacja gospodarcza ma szanse stać się politycznym tematem numer jeden w najbliższych miesiącach. I to pytanie, jak ulżyć obywatelom, którzy obserwują co miesiąc, jak spada wartość nabywcza ich pensji oraz jak rosną raty ich kredytów, wyznaczy oś najpoważniejszego politycznego konfliktu. Nie wiem, czy kampania wyborcza, która zacznie się zapewne za rok, nie będzie się koncentrowała na sprawach stricte politycznych, ale z pewnością wszyscy gracze są świadomi, że znacznie lepiej do wyborców będzie można trafić nie przez dyskusje o stanie praworządności, miejscu w rankingu wolności mediów czy kondycji demokracji, ale właśnie propozycjami społeczno-gospodarczymi.
Dlatego Platforma Obywatelska, która jeszcze niedawno nazywała się partią liberalną, zgłasza projekt zamrożenia rat kredytów na poziomie z ubiegłego roku i radykalnej podwyżki zarobków pracowników sfery budżetowej. Chce w ten sposób pokazać, że to już nie ta sama nieczuła społecznie Platforma, która jeszcze parę lat temu mówiła, że pieniędzy dla obywateli nie ma i nie będzie. Że nie ma guzika, którym rządzący mogą walczyć z inflacją. Teraz to nowa Platforma, która chce zdjąć z wyborców konieczność ponoszenia konsekwencji własnych decyzji, a taką właśnie decyzją jest wzięcie długoletniego kredytu. Chodzi o to, by odwrócić role z 2015 r., gdy to PO uchodziła za głuchą społecznie, a PiS zapowiadało socjalną rewolucję. Zresztą Marek Suski przekonujący, że jak się zaciąga kredyt, to trzeba go spłacić, wchodzi w buty prezydenta Komorowskiego sprzed siedmiu lat, którego brak wrażliwości społecznej doprowadził do przegranej z Andrzejem Dudą, co utorowało drogę do zwycięstwa PiS.
Czytaj więcej
Ponieważ rosną stopy NBP i inflacja, Komisja Nadzoru Finansowego zaostrzyła warunki przyznawania kredytów.
Dla partii Jarosława Kaczyńskiego teraz kluczowe będą dwa cele. Po pierwsze, zrzucić z siebie odpowiedzialność za inflację, a po drugie, pokazać sprawczość, dzięki której wyborcy uznają, że to ona poradzi sobie z inflacją lepiej niż inne partie. Dlatego gdy pod koniec zeszłego roku ceny zaczęły rosnąć, propaganda obozu władzy obwiniała o to Unię Europejską. Była to wtedy unijna inflacja, a winę ponosiła unijna polityka energetyczna. Niekiedy nawet słychać było, że to inflacja Tuska. Gdy wybuchła wojna, odkryto „putinflację” i zaczęto wmawiać ludziom, że gdyby nie wojna, ceny by nie rosły. Wszystko, by pokazać, że PiS nie jest niczemu winne. Wręcz przeciwnie, to PiS ma walczyć ze wzrostem cen. Stąd tarcze obniżające podatki na żywność, energię i paliwo, stąd pomysł na obniżenie podatków w połowie roku. Stąd też pomysł na dopłaty do kredytów czy zmianę wskaźnika WIBOR.
W efekcie zarówno PO, jak i PiS ścigają się w pomysłach, które mają ulżyć obywatelom, ale raczej inflacji nie zduszą. Zmienią zaś naszą politykę w prawdziwy wyścig na populizm. Po kolejnej podwyżce stóp procentowych, ogłoszonej w czwartek po południu, można się spodziewać, że ten wyścig jeszcze bardziej się zintensyfikuje.