Rosjanom powoli puszczają nerwy. W sposób – rzec można – ostateczny. I nie chodzi tu o straszenie Brytyjczyków, że ich kraj może zamienić się w radioaktywną pustynię, co zechciał ostatnio przepowiedzieć rosyjski propagandysta Dimitrij Kisielow. Mam na myśli kogoś o niebo ważniejszego i powszechnie znanego z żelaznych nerwów.
To Siergiej Ławrow, putinowski minister spraw zagranicznych. Od początku tej wojny można było obserwować proces odchodzenia szefa moskiewskiego MSZ od dotychczasowego wizerunku. Zawsze nienagannie ubrany fachowiec i uosobienie profesjonalizmu szybko zaczął grać na emocjach i straszyć Zachód. Nie robił – co prawda – tego w sposób tak prymitywny, jak były prezydent Dimitrij Miedwiediew, jednak dyspozycja Kremla wobec szefa MSZ musiała być oczywista.
Heroiczna powtórka
A zabrzmiała tak. Wybieramy narrację najprostszą i jedyną dla Rosjan zrozumiałą: ukraińska „specoperacja” to obrona „naszych” przed ukraińskim ludobójstwem i zwalczanie nazizmu. Innymi słowy, to nic innego, jak heroiczna powtórka z „wielkiej wojny ojczyźnianej” z lat 1941–1945.
Ławrow, mimo całego swojego doświadczenia i wyrachowania, musiał podporządkować się tej linii i tym samym wystawić się na ryzyko komunikacyjnych błędów. Bo czymże innym jest jego wypowiedź dla jednej z włoskich telewizji o żydostwie Zełenskiego, co nie musi kolidować z jego nazistowskimi poglądami?
Gdyby na tym skończył, sprawa nie stałaby się tak głośna. Brnął jednak dalej, sugerując, że żydowskich przodków miał Adolf Hitler, i – co już kompletnie w rzeczywistości postholokaustowej niewyobrażalne – wygłosił tezę, że największymi antysemitami są sami Żydzi.